Oddałam im mieszkanie, a na mój jubileusz nie przyszli – czy matka naprawdę nigdy nie zasługuje na wdzięczność?

Wszystko zaczęło się od telefonu, który zadzwonił w pustym mieszkaniu o ósmej rano. Odruchowo zerwałam się z łóżka, bo przecież dziś mój jubileusz – sześćdziesiąte urodziny. Przez ostatnie tygodnie żyłam tylko tym dniem. Każdy szczegół miał być dopracowany: od białego obrusu, który wyciągnęłam z dna szafy, przez domowe pierogi, aż po tort z malinami, który piekłam do północy. Chciałam, by dzieci zobaczyły, że mama wciąż potrafi stworzyć dom pełen ciepła i zapachu ciasta.

Telefon jednak nie zwiastował radosnych życzeń. To była sąsiadka z dołu, pani Halina, która zapytała, czy mogłabym jej pożyczyć cukier. Zawahałam się – przecież dziś miałam być tylko dla rodziny. Ale przecież nie odmówię. Zeszłam więc na dół, a kiedy wróciłam, zobaczyłam na wyświetlaczu telefonu dwie nieodebrane rozmowy od syna – Bartka. Serce mi zabiło szybciej. Oddzwoniłam natychmiast.

– Cześć mamo – usłyszałam jego głos, ale był jakiś dziwnie zdystansowany.
– Bartku, już się nie mogę doczekać! O której będziecie? – zapytałam z nadzieją.
– Mamo… – zawahał się. – My chyba dziś nie damy rady. Basia źle się czuje, a mały Kacper ma temperaturę.
– Ale… przecież mówiłeś wczoraj, że wszystko w porządku…
– No tak, ale wiesz jak to jest z dziećmi…

Nie miałam siły dopytywać. Pożegnałam się szybko i usiadłam na krześle przy kuchennym stole. Przez chwilę patrzyłam na zastawione talerze i świeże kwiaty w wazonie. Może chociaż córka przyjdzie – pomyślałam.

Ola zawsze była tą bardziej empatyczną. Dzwoniłam do niej kilka razy, ale nie odbierała. W końcu napisała SMS-a: „Mamo, przepraszam, mam dyżur w szpitalu, nie dam rady dziś przyjechać. Kocham Cię”.

Zostałam sama. W wielkim mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, które oddałam dzieciom kilka lat temu – podzieliłam je notarialnie: Bartkowi kawalerkę po babci, Oli dwupokojowe mieszkanie po mojej mamie. Sama zostałam w najmniejszym pokoju z aneksem kuchennym, bo „przecież mama sobie poradzi”.

Pamiętam dzień, kiedy podpisywaliśmy akty notarialne. Bartek był wtedy świeżo po ślubie z Basią i spodziewali się dziecka. Ola właśnie zaczynała specjalizację i narzekała na dojazdy z Pruszkowa. Chciałam im pomóc – przecież po to jest matka.

Mój mąż zmarł nagle dziesięć lat temu na zawał. Od tamtej pory wszystko było na mojej głowie: rachunki, naprawy, wsparcie dzieci w dorosłości. Nigdy nie narzekałam. Nawet wtedy, gdy Bartek przychodził po pieniądze na remont albo Ola prosiła o opiekę nad psem podczas nocnych dyżurów.

Dziś jednak poczułam się jak zbędny mebel. Siedziałam przy stole i patrzyłam na tort z napisem „Sto lat, mamo!”. Nawet nie miałam komu go pokroić.

Wieczorem zadzwoniła Basia.
– Pani Aniu… przepraszam za Bartka. On jest ostatnio bardzo zestresowany w pracy.
– Rozumiem – odpowiedziałam chłodno.
– Wie pani… Bartek czasem mówi, że czuje się przez panią zobowiązany. Że oddała mu pani mieszkanie, ale…
– Ale co?
– No… że to było za mało. Że Ola dostała większe mieszkanie i on czuje się pokrzywdzony.

Zatkało mnie.
– Basia, czy ty słyszysz siebie? Oddałam wam wszystko, co miałam! Zostawiłam sobie tylko najmniejszy kąt!
– Ja wiem… Ale Bartek mówi, że gdyby miał większe mieszkanie, mogliby mieć drugie dziecko…

Rozłączyłam się bez słowa. Łzy same popłynęły mi po policzkach.

Następnego dnia zebrałam resztki jedzenia i pojechałam do Oli do szpitala. Czekałam pod jej dyżurką dwie godziny.
– Mamo! Co ty tu robisz? – Ola była zmęczona i rozdrażniona.
– Chciałam cię zobaczyć… Przyniosłam ci tort.
– Mamo, nie mam teraz czasu na sentymenty! Mam pacjentów! – rzuciła i pobiegła korytarzem.

Wróciłam do domu późnym wieczorem. W windzie spotkałam sąsiadkę Halinę.
– I jak tam urodziny? Były dzieci?
Zacisnęłam usta i pokręciłam głową.
– Oj kochana… Tak to już jest z tymi naszymi dziećmi. Jak coś trzeba – są pierwsi. Jak trzeba przyjść i po prostu być – nie ma nikogo.

Przez kolejne dni nie mogłam spać. W głowie słyszałam tylko słowa Basi: „Za mało”. Czy naprawdę oddanie dzieciom mieszkania to za mało? Czy matka nigdy nie zasługuje na wdzięczność?

Kilka dni później Bartek przyszedł bez zapowiedzi.
– Mamo…
Nie patrzył mi w oczy.
– Przepraszam za tamto… Basia trochę przesadziła…
– To nie Basia przesadziła – przerwałam mu ostro. – To wy oboje zapomnieliście, co znaczy rodzina!
Bartek spuścił głowę.
– Mamo… ja po prostu czuję się czasem gorszy od Oli…
– Bo dostałeś kawalerkę zamiast dwóch pokoi? Bartek! Ja całe życie pracowałam na to wszystko sama! Twój ojciec nie zostawił nam fortuny!
Bartek milczał długo.
– Może masz rację…

Ola zadzwoniła tydzień później.
– Mamo… przepraszam za tamten dzień. Byłam wykończona…
– Olu… ja już niczego od was nie oczekuję.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam dziwną ulgę. Przez całe życie byłam dla innych: dla męża, dla dzieci, dla wnuków nawet tych jeszcze nienarodzonych. A kto był dla mnie?

Dziś siedzę przy oknie z kubkiem herbaty i patrzę na rozświetlone bloki Ursynowa. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie – czy naprawdę matczyna dobroć nic już nie znaczy? Czy oddając wszystko dzieciom, oddajemy też prawo do własnego szczęścia?

A może czas przestać czekać na wdzięczność i zacząć żyć dla siebie? Co Wy o tym myślicie?