Między dwoma domami: Jak zostałam rozdarta między córką a własnym życiem
– Mamo, ja nie dam rady… Ja naprawdę nie dam rady! – głos Oli rozbrzmiewał w moich uszach jeszcze długo po tym, jak rzuciła się na podłogę w swoim salonie, tuląc do piersi maleńką Hanię. Jej oczy były czerwone od płaczu, a dłonie drżały tak mocno, że bałam się, czy nie upuści dziecka. W tej chwili świat zatrzymał się dla mnie – wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Ola zawsze powtarzała: „Nie chcę dzieci. Nie każda kobieta musi być matką, żeby być szczęśliwa”. Przyzwyczaiłam się do tej myśli. Gdy jej koleżanki z liceum i studiów rodziły jedno po drugim, ona podróżowała po Europie autostopem, zmieniała mieszkania – raz Warszawa, raz Wrocław – i wracała do domu pod Łodzią tylko na święta. Była niezależna, uparta, trochę zadziorna. Czasem żartowałam, że urodziła się o pokolenie za późno.
Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego wieczoru. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc przez okno na ogród pogrążony w mroku, gdy zadzwonił telefon. Ola płakała tak bardzo, że ledwo mogłam ją zrozumieć.
– Mamo… jestem w ciąży… Nie wiem, co robić…
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Z jednej strony – radość: będę babcią! Z drugiej – strach. Wiedziałam, że Ola nie jest gotowa. Że to nie jest jej marzenie.
Ojciec dziecka? Tomek – chłopak z Gdańska, informatyk, poznali się przez wspólnych znajomych. Miły chłopak, ale czy gotowy na ojcostwo? Szybko okazało się, że nie. Gdy Ola powiedziała mu o ciąży, wycofał się. „Nie jestem gotowy na takie zobowiązania” – rzucił i zniknął z jej życia niemal z dnia na dzień.
Ola została sama. Próbowałam ją wspierać na odległość – dzwoniłam codziennie, jeździłam do niej co weekend. Ale widziałam, jak gaśnie. Jak zamyka się w sobie. Jak coraz częściej mówi: „Nie dam rady”.
Poród był trudny. Hania urodziła się przedwcześnie, ważyła niewiele ponad dwa kilo. Ola leżała w szpitalu przez tydzień i nie chciała nikogo widzieć. Kiedy w końcu wróciły do mieszkania na Retkini, zadzwoniła do mnie o drugiej w nocy.
– Mamo… przyjedź… Proszę…
Spakowałam się w pięć minut i pojechałam pierwszym pociągiem do Łodzi. Zastałam ją zapłakaną, wyczerpaną, z roztrzęsioną Hanią na rękach. Przez pierwsze dni robiłam wszystko – gotowałam, sprzątałam, przewijałam małą. Ola leżała w łóżku i patrzyła w sufit.
– Mamo… ja jej nie kocham… Ja nic nie czuję…
Serce mi pękało. Próbowałam ją pocieszać: „To minie, zobaczysz… Hormony… Potrzebujesz czasu”. Ale ona tylko kręciła głową.
Po tygodniu musiałam wrócić do domu – miałam pracę w bibliotece w Pabianicach, ogród do ogarnięcia i męża chorego na serce. Obiecałam jej jednak, że będę przyjeżdżać tak często, jak tylko się da.
Przez kolejne miesiące żyliśmy w zawieszeniu. Ola coraz bardziej zamykała się w sobie. Nie odbierała telefonów od znajomych, nie wychodziła z domu. Hania płakała całymi dniami – kolki, alergie, bezsenność. Ola była cieniem samej siebie.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka Oli.
– Pani Grażyno, proszę przyjechać… Ola jest w bardzo złym stanie.
Zostawiłam wszystko i pojechałam do Łodzi. Zastałam córkę siedzącą na podłodze w kuchni, z pustym wzrokiem i roztrzęsionymi rękami.
– Mamo… Ja chyba zwariuję…
Zadzwoniłam po lekarza. Diagnoza: depresja poporodowa.
Zaczęły się wizyty u psychiatry, leki, terapia. Przez kilka tygodni mieszkałam u Oli – zajmowałam się Hanią, gotowałam obiady na zapas, sprzątałam mieszkanie. Czułam się jak automat – działałam z rozpędu, bo wiedziałam, że jeśli ja się rozsypię, to wszystko runie.
Ale nocami płakałam w poduszkę. Bałam się o Olę. Bałam się o Hanię. Bałam się o siebie.
Mój mąż – Andrzej – był coraz bardziej sfrustrowany moją nieobecnością.
– Grażyna, ile jeszcze będziesz tam siedzieć? Ja też cię potrzebuję! – krzyczał przez telefon.
– Ona mnie potrzebuje bardziej! – odpowiadałam ze łzami w oczach.
– A ja? A dom? A twoja praca?
Nie miałam odpowiedzi na te pytania.
Którejś nocy Ola przyszła do mojego pokoju.
– Mamo… Przepraszam cię za wszystko… Za to, że cię obarczam swoim życiem…
Przytuliłam ją mocno.
– Kochanie… Jesteś moją córką. Zawsze będę przy tobie.
Ale w środku czułam bunt. Czułam żal – do niej, do Tomka, do siebie samej za to, że nie potrafię być wszędzie naraz.
Minęły kolejne miesiące. Ola powoli wracała do siebie – leki zaczęły działać, terapia przynosiła efekty. Hania rosła jak na drożdżach – coraz częściej się uśmiechała, gaworzyła do mnie i do mamy.
Ale relacja Oli z córką była trudna. Ola często mówiła:
– Mamo… Ja chyba nigdy nie będę taką matką jak ty…
– Nie musisz być taka jak ja – odpowiadałam. – Wystarczy, że będziesz sobą.
Ale widziałam jej walkę – każdego dnia zmuszała się do opieki nad Hanią. Każdego dnia walczyła ze swoimi demonami.
W międzyczasie Andrzej coraz bardziej oddalał się ode mnie. Przestał dzwonić wieczorami. Kiedy wracałam na weekendy do domu pod Pabianicami, był chłodny i zdystansowany.
– Może powinnaś już wrócić na stałe? – rzucił któregoś dnia podczas obiadu.
– A jeśli Ola znów się załamie?
– A jeśli my się rozpadniemy?
Nie wiedziałam już, co robić.
Któregoś dnia Ola powiedziała:
– Mamo… Chyba muszę oddać Hanię do żłobka i wrócić do pracy… Inaczej zwariuję.
Bałam się tej decyzji – bałam się o Hanię i o Olę. Ale wiedziałam też, że musi spróbować żyć po swojemu.
Pomogłam jej znaleźć żłobek niedaleko mieszkania. Pierwsze dni były koszmarem – Hania płakała przy rozstaniu, Ola wracała do domu roztrzęsiona.
Ale po kilku tygodniach zaczęło być lepiej. Ola wróciła do pracy w wydawnictwie – powoli odzyskiwała dawną energię. Hania zaaklimatyzowała się w żłobku.
Ja wróciłam do domu pod Pabianicami – ale już nic nie było takie samo jak dawniej.
Andrzej był inny – zamknięty w sobie, milczący podczas kolacji.
– Grażyna… My już chyba nie umiemy ze sobą rozmawiać…
Patrzyłam na niego i czułam pustkę.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była zostać przy mężu? Czy powinnam była zostawić Olę samą z jej problemami?
Dziś Ola radzi sobie lepiej – choć wiem, że jej macierzyństwo nigdy nie będzie takie jak moje czy jej koleżanek z pracy. Hania jest pogodnym dzieckiem – uwielbia rysować i śpiewać piosenki z przedszkola.
Ale ja nadal czuję ciężar tamtych miesięcy na swoich barkach.
Czasem pytam siebie: czy można być dobrą matką dla dorosłego dziecka i jednocześnie nie stracić siebie? Czy można pomóc komuś bez reszty oddając mu swoje życie?
A wy? Jak radzicie sobie z podobnymi dylematami? Czy można być wsparciem dla bliskich i jednocześnie nie zatracić własnych potrzeb?