Między dziedzictwem a wolnością: historia rodziny Nowaków
Drzwi trzasnęły z hukiem, aż sąsiadka z dołu stuknęła miotłą w sufit. Stałam na korytarzu z walizką, a w środku wszystko we mnie krzyczało: „Nie wracaj! Nie daj się złamać!”. Ale w głowie wciąż słyszałam głos ojca – ten sam, który od śmierci mamy nie dawał nam ani chwili spokoju. „Jeśli wyjdziesz, nie dostaniesz ani grosza! Mieszkanie zapiszę obcym!” – powtarzał jak mantrę, jakby to był jedyny sposób, by nas zatrzymać przy sobie.
Mam na imię Agata Nowak. Mam dwadzieścia dziewięć lat, pracuję jako nauczycielka w podstawówce na Jeżycach. Mój brat, Tomek, jest trzy lata starszy i prowadzi własny warsztat rowerowy na Wildzie. Od kiedy mama zmarła nagle na raka, nasz dom zamienił się w pole minowe. Ojciec, Zdzisław, dawniej surowy, ale sprawiedliwy, po jej odejściu stał się nie do zniesienia. Krzyczał o byle co, rzucał talerzami, groził wydziedziczeniem za każdą próbę sprzeciwu.
Pamiętam pierwszy raz, gdy Tomek się wyprowadził. Wynajął kawalerkę na Łazarzu i przez kilka miesięcy żył spokojnie. Ale ojciec nie dawał mu spokoju – dzwonił codziennie, czasem po kilka razy dziennie. „Synu, sam tu gniję! Co to za dzieci, które zostawiają ojca na pastwę losu?” – jęczał do słuchawki. W końcu Tomek uległ. Wrócił do domu i od razu dostał rozpisany grafik: „O jedenastej masz być w domu. Jak wrócisz później – drzwi będą zamknięte”.
Pewnej nocy Tomek wrócił po północy z pracy – miał awarię w warsztacie. Drzwi były zamknięte na dwa zamki. Dzwonił, pukał, dzwonił jeszcze raz. W końcu zrezygnowany poszedł spać do auta. Rano przyszedł do mnie do szkoły – śmierdział benzyną i był blady jak ściana.
– Agata, ja tak dłużej nie mogę – powiedział cicho. – Albo się wyprowadzam na dobre, albo zwariuję.
– To chodź do mnie – zaproponowałam bez namysłu. – Wynajmiemy coś razem.
Ale wtedy ojciec znów zaczął swoje: „Nie dostaniesz mieszkania! Wszystko oddam fundacji!”.
W końcu Tomek wyprowadził się na dobre. Ja zostałam sama z ojcem.
Zaczęło się od drobiazgów: „Z kim rozmawiasz przez telefon? Kto to był? O której wrócisz?”. Potem przyszła kolej na mojego chłopaka, Pawła. Ojciec nie znosił go od pierwszego dnia.
– On cię wykorzystuje! – krzyczał pewnego wieczoru. – Jak go nie rzucisz, nie zobaczysz ani złotówki!
Wtedy pierwszy raz spakowałam walizkę i wyszłam bez słowa. Zamieszkałam u Tomka na materacu w salonie. Było ciasno i biednie, ale czułam się wolna.
Ojciec przez kilka tygodni nie odzywał się do nas wcale. Potem zadzwonił:
– Agata… może byś przyszła na obiad? Sam nie dam rady…
Dałam się namówić. Przez chwilę było lepiej – rozmawialiśmy spokojnie, nawet żartował jak dawniej. Ale wystarczyło jedno nieporozumienie i wszystko wracało do punktu wyjścia.
Najgorsze przyszło przy okazji ślubu Tomka. Jego narzeczona, Marta, była energiczna i niezależna – zupełne przeciwieństwo naszej matki. Ojciec nie mógł tego znieść.
– Ona cię zostawi! Widzisz, jak patrzy na innych facetów? – szeptał mi do ucha podczas rodzinnego obiadu.
– Tato, przestań! – syknęłam przez zęby.
Ale on tylko machnął ręką i wyszedł trzaskając drzwiami.
Gdy Tomek ogłosił datę ślubu, ojciec zażądał odwołania wesela.
– Nie będę finansował tej szopki! Jeśli pójdziesz za nią do ołtarza, możesz zapomnieć o spadku!
Tomek tylko wzruszył ramionami.
– Wolę być biedny niż całe życie żyć pod twoim butem.
Ojciec zabronił mi iść na ślub brata. Ale poszłam – bo Tomek był przy mnie zawsze, gdy tego potrzebowałam.
Po weselu ojciec przestał się do nas odzywać na pół roku. Dopiero gdy zachorował – najpierw grypa, potem powikłania po operacji biodra – znów zadzwonił.
– Agata… musisz się mną zająć. Sam nie dam rady.
Przyjechałam z mężem (tak, wyszłam za Pawła mimo wszystkiego). Zrobiliśmy zakupy, posprzątaliśmy mieszkanie, załatwiliśmy opiekunkę z MOPSu. Ale gdy tylko zasugerowałam, że nie możemy się do niego wprowadzić na stałe (mamy swoje życie!), znów usłyszałam:
– Porzuciliście mnie! Jesteście niewdzięczni! Wszystko oddam obcym!
Tym razem już mnie to nie bolało. Spojrzałam na Tomka i zobaczyłam w jego oczach to samo zmęczenie co u siebie.
– Tato… jeśli naprawdę chcesz nas ukarać za to, że chcemy być szczęśliwi – proszę bardzo – powiedziałam spokojnie. – Ale my już nie będziemy żyć według twoich zasad.
Od tamtej pory kontaktujemy się tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić: lekarz, zakupy, rachunki. Nie ma już awantur ani szantażu – bo nie ma już nad nami tej władzy.
Czasem myślę o tym trzypokojowym mieszkaniu w centrum Poznania. O tym wszystkim, co moglibyśmy mieć „za darmo”. Ale wiem już jedno: żadna ilość metrów kwadratowych nie jest warta życia w strachu i upokorzeniu.
Czy można naprawdę uwolnić się od rodzinnych więzów? Czy cena wolności zawsze musi być tak wysoka? Czekam na wasze historie i opinie.