„To ja złożyłam pozew o rozwód. Chcę wreszcie żyć po swojemu.” – Historia Marii z Krakowa

– Mamo, co ty wyprawiasz?! – krzyknęła Ania, trzaskając drzwiami mojego mieszkania. Jej głos drżał od gniewu i rozczarowania. Stałam wtedy przy kuchennym stole, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie echo jej słów: „Zniszczyłaś naszą rodzinę”. Czy naprawdę to ja byłam winna? Czy czterdzieści lat kompromisów, milczenia i tłumienia własnych potrzeb nie wystarczyło? Mój mąż, Andrzej, zawsze był człowiekiem zasad – jego zasady były jednak ważniejsze niż moje uczucia. Przez lata tłumaczyłam sobie, że tak wygląda życie. Że kobieta powinna być cierpliwa, wyrozumiała, że powinna trwać przy mężu bez względu na wszystko.

Ale któregoś dnia, gdy wróciłam z pracy – a pracowałam jako bibliotekarka w jednej z krakowskich szkół – zobaczyłam Andrzeja siedzącego przed telewizorem. Nie spojrzał nawet na mnie. „Obiad?” – rzucił tylko beznamiętnie. Poczułam wtedy coś dziwnego – jakby ktoś wyciągnął ze mnie powietrze. Przecież to nie pierwszy raz. Ale tego dnia nie ugotowałam obiadu. Usiadłam w fotelu naprzeciwko niego i powiedziałam: „Nie chcę już tak żyć”.

Andrzej spojrzał na mnie z niedowierzaniem. „Co ty wygadujesz? Przecież wszystko jest dobrze!” – odpowiedział. Ale ja już wiedziałam, że nie jest. Że od lat nie rozmawiamy o niczym ważnym, że dzielimy tylko przestrzeń i rachunki. Że jestem dla niego przezroczysta.

Złożyłam pozew o rozwód dwa tygodnie później. W sądzie czułam się jak oszustka – kobieta po sześćdziesiątce, która nagle postanawia zmienić swoje życie. Prawniczka patrzyła na mnie z politowaniem, a Andrzej milczał przez całą rozprawę. Po wszystkim wróciłam do pustego mieszkania i rozpłakałam się jak dziecko.

Najtrudniejsze przyszło później – rozmowa z Anią. Moja córka zawsze była moją dumą: ambitna, pracowita, matka dwójki dzieci. Ale tego dnia patrzyła na mnie jak na obcą osobę.

– Mamo, przecież tata cię nigdy nie bił! Nie pił! Dlaczego to robisz?

– Bo jestem nieszczęśliwa – odpowiedziałam cicho.

– Myślisz tylko o sobie! – rzuciła z wyrzutem.

Te słowa bolały najbardziej. Przez całe życie myślałam o innych. O Andrzeju, o Ani, o wnukach. Zawsze byłam na drugim planie. Teraz pierwszy raz chciałam postawić siebie na pierwszym miejscu.

Przez kolejne tygodnie czułam się jak trędowata. Sąsiadki szeptały za moimi plecami: „Widzisz? Maria zostawiła Andrzeja! Po tylu latach!” W sklepie pani Zosia patrzyła na mnie z ukosa, a nawet ksiądz podczas kazania mówił o „rozpadających się rodzinach i egoizmie współczesnych kobiet”.

Czułam się samotna jak nigdy dotąd. Czasem miałam ochotę zadzwonić do Andrzeja i powiedzieć: „Wróćmy do siebie”. Ale wiedziałam, że to byłaby zdrada samej siebie.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Basia – moja przyjaciółka jeszcze z czasów studiów.

– Maria, jesteś bohaterką – powiedziała bez wahania. – Ja nigdy nie miałam odwagi odejść od Zbyszka, choć od lat śpimy w osobnych pokojach.

Rozmawiałyśmy długo o tym, jak trudno być kobietą w naszym wieku. Jak bardzo boimy się samotności i oceny innych. Ale Basia dodała mi otuchy: „Masz prawo być szczęśliwa”.

Zaczęłam powoli układać sobie życie na nowo. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów, zaczęłam chodzić na spacery po Plantach i czytać książki, na które nigdy nie miałam czasu. Poznałam też pana Jana – wdowca z sąsiedniego bloku, który zaprosił mnie kiedyś na kawę.

Nie zakochałam się od razu. Ale poczułam coś, czego nie czułam od lat – że ktoś mnie słucha i widzi taką, jaka jestem.

Ania długo nie chciała ze mną rozmawiać. Dopiero kiedy zachorowała jej córka, a ja pojechałam do nich pomagać przy wnuczce, zaczęła powoli rozumieć moją decyzję.

– Mamo… przepraszam – powiedziała pewnego wieczoru. – Bałam się, że zostaniesz sama…

– Lepiej być samą niż samotną w małżeństwie – odpowiedziałam spokojnie.

Dziś wiem, że zrobiłam dobrze. Że mam prawo żyć po swojemu, nawet jeśli innym się to nie podoba. Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: dlaczego tak długo czekałam? Czy naprawdę trzeba przeżyć pół życia w ciszy i smutku, żeby wreszcie się odważyć?

A Wy? Czy mieliście kiedyś odwagę wybrać siebie? Czy warto poświęcać własne szczęście dla świętego spokoju?