Powrót do domu, którego nie znałam: Miłość, której nie akceptuje moja córka

— Mamo, nie wierzę, że to robisz! — krzyknęła Julia, trzaskając drzwiami mojego pokoju. Jej głos odbił się echem po całym mieszkaniu, a ja poczułam, jak serce ściska mi się z bólu. Stałam w korytarzu, trzymając w rękach walizkę, z której wystawał mój ulubiony szal. Wróciłam do domu po trzech latach samotności, z nadzieją na nowy początek. Miałam wszystko: narzeczonego, mieszkanie na warszawskim Mokotowie i trochę oszczędności. Ale czegoś mi brakowało — akceptacji własnej córki.

Zawsze byłam tą, która dbała o wszystkich wokół. Po śmierci męża całe życie podporządkowałam Julii. Pracowałam na dwa etaty, żeby mogła studiować psychologię na Uniwersytecie Warszawskim. Gdy wyjechała na Erasmusa do Barcelony, czułam dumę i pustkę jednocześnie. Wtedy poznałam Andrzeja — wdowca z sąsiedztwa, który przynosił mi świeże bułki i opowiadał o swoich podróżach po Bieszczadach. Zakochałam się w nim powoli, nieśmiało, jakby nie wypadało mi już kochać w tym wieku.

Kiedy Julia wróciła do Polski, powiedziałam jej o Andrzeju. Najpierw milczała. Potem zaczęły się pytania: „A co ludzie powiedzą? Przecież tata nie żyje od niedawna! Jak możesz tak szybko kogoś pokochać?” Minęły już cztery lata od śmierci jej ojca, ale dla niej to było jak wczoraj. Próbowałam tłumaczyć, że samotność boli bardziej niż cokolwiek innego. Że mam prawo do szczęścia. Ale ona patrzyła na mnie jak na obcą osobę.

Teraz wróciłam do mieszkania Andrzeja po tygodniu spędzonym u Julii. Chciałam jej pomóc z przeprowadzką do nowego mieszkania na Pradze. Myślałam, że może wspólne gotowanie bigosu albo oglądanie starych zdjęć nas zbliży. Ale ona była chłodna, zamknięta w sobie. „Nie rozumiesz mnie, mamo” — powtarzała. „Nie chcę cię tu.”

Andrzej przywitał mnie ciepłym uśmiechem i kubkiem herbaty z cytryną. — Daj jej czas — powiedział spokojnie. — Ona też musi się nauczyć żyć na nowo.

Ale ja nie miałam czasu. Czułam, że życie przecieka mi przez palce. Miałam 57 lat i pierwszy raz od dawna czułam się kochana jako kobieta, a nie tylko matka czy wdowa. Chciałam wyjść za Andrzeja, urządzić wspólne mieszkanie, może nawet pojechać razem nad morze. Ale Julia była jak cień — zawsze obecna w moich myślach, zawsze niezadowolona.

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie zapłakana. — Mamo, boję się… Nie radzę sobie sama — wyszeptała. Pojechałam do niej natychmiast. Siedziałyśmy razem na kanapie, ona wtulona we mnie jak mała dziewczynka. — Dlaczego musisz być z kimś innym? — spytała nagle. — Czy ja ci nie wystarczam?

Zamarłam. Jak odpowiedzieć dorosłej córce, że matka też potrzebuje miłości? Że samotność jest jak zimny wiatr w listopadzie — przenika do kości i odbiera chęć życia? — Kocham cię najbardziej na świecie — powiedziałam cicho. — Ale jestem też kobietą. Chcę być szczęśliwa.

Julia długo milczała. W końcu spojrzała na mnie ze łzami w oczach. — Boję się, że cię stracę…

Wróciłam do Andrzeja rozbita emocjonalnie. On objął mnie mocno i powiedział: — Musisz wybrać siebie, Haniu. Inaczej zawsze będziesz żyć dla innych.

Ale czy mogę być szczęśliwa kosztem własnej córki? Czy mam prawo układać sobie życie na nowo, gdy ona wciąż cierpi po stracie ojca? Przez kolejne tygodnie próbowałam pogodzić dwie rzeczywistości: bycie matką i bycie kobietą zakochaną po pięćdziesiątce.

W końcu Julia przyszła do nas na kolację. Siedzieliśmy przy stole w milczeniu, aż Andrzej zaproponował: — Może pojedziemy razem do Bieszczad? Tam wszystko wydaje się prostsze.

Julia spojrzała na mnie niepewnie, ale skinęła głową. To był pierwszy krok ku pojednaniu.

Dziś wiem jedno: życie nie daje gotowych odpowiedzi. Każdy dzień to walka o siebie i o tych, których kochamy. Czy naprawdę trzeba wybierać między własnym szczęściem a szczęściem dziecka? A może prawdziwa miłość polega właśnie na tym, żeby pozwolić sobie i innym być szczęśliwym…