Nocne powroty mojego męża i weekendowe wyjazdy: Zignorowałam znaki, aż było za późno
– Znowu wracasz po północy? – zapytałam, starając się, by mój głos nie drżał. Stałam w kuchni, opierając się o blat. Zegar tykał głośniej niż zwykle, a w powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Marek rzucił klucze na stół i nawet na mnie nie spojrzał. – Byłem u Wojtka, przecież mówiłem. Mieliśmy oglądać mecz.
– Każdego tygodnia? – nie wytrzymałam. – I zawsze wracasz tak późno?
Wzruszył ramionami. – Przesadzasz, Ela. Przecież wiesz, że to tylko koledzy.
Ale ja już wiedziałam. Wiedziałam od miesięcy, choć nie chciałam tego przyznać nawet samej sobie. Zapach obcych perfum na jego koszuli, ciche rozmowy przez telefon w łazience, weekendowe wyjazdy niby „na ryby” z kolegami. Zawsze wracał zmęczony, ale dziwnie szczęśliwy. A ja zostawałam sama w naszym dużym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, słuchając ciszy i własnych myśli.
Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – on studiował prawo, ja filologię polską. Był zabawny, ambitny, miał marzenia. Po ślubie przeprowadziliśmy się do Warszawy, bo tu dostał pracę w kancelarii. Urodziłam dwójkę dzieci – Kasię i Michała – i przez lata byłam dla nich wszystkim. Marek pracował dużo, ale zawsze wracał do domu. Wieczorami oglądaliśmy razem filmy, śmialiśmy się z głupot, planowaliśmy wakacje nad Bałtykiem.
Ale dzieci dorosły i wyfrunęły z domu. Kasia mieszka teraz w Poznaniu z narzeczonym, Michał wyjechał do Londynu. Zostaliśmy sami – ja i Marek. Myślałam, że to będzie nasz czas: podróże, spacery po Łazienkach, wspólne gotowanie. Ale on coraz częściej znikał.
Początkowo tłumaczyłam to sobie: „Praca go stresuje”, „Potrzebuje odpoczynku”, „Każdy ma prawo do własnej przestrzeni”. Ale potem zaczęły się te wyjazdy. Najpierw raz na miesiąc, potem co dwa tygodnie. Zawsze z tym samym tłumaczeniem: „Chłopaki chcą odreagować”.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Halina:
– Elżbieto, widziałam Marka dziś na mieście…
– Tak? – zapytałam z udawaną obojętnością.
– Był z jakąś kobietą. Szli za rękę.
Serce mi zamarło. Podziękowałam jej szybko i odłożyłam słuchawkę. Przez godzinę siedziałam na kanapie wpatrzona w ścianę. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego?”
Następnego dnia postanowiłam go skonfrontować.
– Marek, musimy porozmawiać – powiedziałam rano przy śniadaniu.
Spojrzał na mnie niechętnie. – O czym?
– O nas. O tym, co się dzieje.
Westchnął ciężko i odsunął talerz.
– Ela… Ja już nie wiem, czy to ma sens.
Zrobiło mi się słabo. – Co masz na myśli?
– Jesteśmy razem tyle lat… Ale chyba się pogubiliśmy. Ty żyjesz swoim życiem, ja swoim.
– To nieprawda! – krzyknęłam. – To ty się oddaliłeś! To ty ciągle gdzieś wychodzisz!
Patrzył na mnie długo, bez słowa. W końcu powiedział cicho:
– Poznałem kogoś.
Świat mi się zawalił. Przez chwilę nie mogłam oddychać.
– Kogo? – wyszeptałam.
– Ma na imię Agata. Jest młodsza…
Nie słyszałam już reszty jego słów. W uszach dzwoniło mi tylko jedno zdanie: „Poznałem kogoś”.
Przez kolejne dni chodziłam jak we śnie. Nie jadłam, nie spałam. W pracy pytały mnie koleżanki:
– Elu, wszystko w porządku?
Uśmiechałam się blado i mówiłam: „Tak, po prostu jestem zmęczona”.
W domu unikałam Marka jak ognia. On też nie próbował rozmawiać. Zaczął spać w pokoju gościnnym.
Pewnego wieczoru zadzwoniła Kasia:
– Mamo, co się dzieje? Tata dzwonił do mnie…
Nie wytrzymałam i rozpłakałam się do słuchawki.
– On mnie zdradził…
Kasia przyjechała następnego dnia. Przytuliła mnie mocno i powiedziała:
– Mamo, musisz pomyśleć o sobie. Zawsze byłaś dla wszystkich – dla nas, dla taty… Teraz czas zadbać o siebie.
Ale jak? Jak zadbać o siebie po trzydziestu latach życia dla innych?
Marek wyprowadził się miesiąc później. Zabrał kilka rzeczy i powiedział tylko:
– Przepraszam.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień. Każdy kąt przypominał mi o nim: kubek z jego ulubioną kawą, zdjęcia z wakacji nad morzem, jego stary szalik rzucony na fotel.
Przez pierwsze tygodnie nie wychodziłam z domu poza pracą. Wieczorami piłam herbatę i patrzyłam przez okno na rozświetlone bloki Mokotowa. Czułam się niewidzialna.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z pracy, Anka:
– Elka, chodź ze mną na jogę! Musisz się ruszyć z domu!
Nie chciało mi się, ale poszłam. I nagle poczułam coś dziwnego – ulgę. Przez godzinę nie myślałam o Marku ani o Agacie. Skupiłam się na sobie.
Zaczęłam wychodzić częściej: kino z Anką, spacery po parku Morskie Oko, kawa z sąsiadką Haliną. Powoli uczyłam się żyć sama ze sobą.
Ale najtrudniejsze były święta Bożego Narodzenia. Kasia przyjechała z narzeczonym, Michał przyleciał z Londynu tylko na dwa dni.
Siedzieliśmy przy stole wigilijnym bez Marka po raz pierwszy od trzydziestu lat. Było cicho i niezręcznie.
– Mamo… – zaczęła Kasia niepewnie – Może pojedziemy razem gdzieś po świętach? Nad morze?
Uśmiechnęłam się smutno.
– Może…
Ale wiedziałam, że muszę najpierw poukładać siebie.
Kilka miesięcy później spotkałam Marka przypadkiem w sklepie spożywczym na Puławskiej. Wyglądał starzej, zmęczony.
– Cześć, Ela…
– Cześć.
Przez chwilę staliśmy w niezręcznej ciszy między półkami z makaronem a konserwami.
– Jak sobie radzisz? – zapytał cicho.
– Lepiej niż myślałam – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Uśmiechnął się blado i odszedł bez słowa.
Dziś mam 53 lata i uczę się żyć od nowa. Czasem czuję żal i gniew – do niego, do siebie samej za to, że tak długo udawałam przed sobą samą. Ale coraz częściej czuję też spokój.
Czy można zacząć wszystko od nowa po pięćdziesiątce? Czy można jeszcze zaufać komuś – albo sobie? A może najważniejsze to nauczyć się być szczęśliwą samą ze sobą?