Puste gniazdo, pełne serce: O tym, jak na nowo nauczyłam się żyć po odejściu dzieci
– I co teraz, Aniu? – głos Marka odbił się echem od pustych ścian kuchni. Siedział naprzeciwko mnie, z kubkiem herbaty, której nie dopił. Za oknem szarzał listopadowy wieczór, a ja czułam, jakby ktoś wyciągnął ze mnie powietrze.
Patrzyłam na niego długo, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat byłam przede wszystkim mamą: od rana do wieczora krzątałam się wokół dzieci – Zosi i Pawła. Teraz oboje studiowali w Warszawie, a nasz dom w podkrakowskiej wsi nagle stał się za duży, za cichy.
– Nie wiem – wyszeptałam w końcu. – Naprawdę nie wiem.
Marek westchnął ciężko. Widziałam, że jemu też jest trudno. Przez lata byliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna – on pracował w urzędzie gminy, ja prowadziłam dom i ogród. Nasze życie kręciło się wokół dzieci: lekcje, obiady, wywiadówki, kłótnie o bałagan w pokoju Pawła i o to, że Zosia znowu wróciła po północy. Teraz…
Cisza była nie do zniesienia. Próbowałam ją zagłuszyć radiem, telewizorem, nawet odkurzaczem. Ale wieczorami i tak wracała.
Pewnego dnia zadzwoniła Zosia.
– Mamo, wszystko w porządku? – zapytała z troską.
– Tak, kochanie, wszystko dobrze – skłamałam. Nie chciałam jej martwić. Przecież powinna cieszyć się nowym życiem, a nie zamartwiać o starą matkę.
Ale nie było dobrze. Czułam się niepotrzebna. Nawet Marek wydawał się coraz bardziej obcy. Siedzieliśmy razem przy stole, ale każde z nas było gdzie indziej myślami.
Któregoś wieczoru wybuchłam.
– Czy ty mnie w ogóle jeszcze kochasz? – zapytałam nagle, sama zaskoczona własnymi słowami.
Marek spojrzał na mnie zdziwiony.
– O czym ty mówisz?
– O tym, że od miesięcy rozmawiamy tylko o rachunkach i pogodzie! Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmialiśmy!
Zapanowała cisza. Widziałam, jak Marek zaciska szczęki.
– Myślisz, że mi jest łatwo? – powiedział w końcu cicho. – Też tęsknię za dziećmi. Ale… może powinniśmy spróbować czegoś nowego?
Nie odpowiedziałam. Byłam zbyt dumna. Ale te słowa zaczęły we mnie kiełkować.
Następnego dnia Marek przyniósł ulotkę z domu kultury: „Warsztaty tańca dla dorosłych”.
– Może spróbujemy? – zapytał nieśmiało.
Początkowo odmówiłam. Przecież nigdy nie tańczyliśmy! Ale potem pomyślałam: co mi szkodzi? I tak nie mam nic do stracenia.
Na pierwszych zajęciach czułam się jak idiotka. Potykałam się o własne nogi, Marek deptał mi po stopach. Ale po godzinie śmialiśmy się jak dzieci. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam lekkość.
Zaczęliśmy chodzić regularnie na te zajęcia. Poznaliśmy innych ludzi w naszym wieku – Wandę i Staszka, którzy też niedawno zostali „pustymi gniazdownikami”. Okazało się, że nie tylko my przeżywamy kryzys.
Pewnego wieczoru Wanda zaprosiła nas na kolację.
– Wiecie – powiedziała przy winie – przez pierwsze tygodnie płakałam codziennie. Myślałam, że już nigdy nie będę szczęśliwa bez dzieci w domu. Ale potem zaczęliśmy z Staszkiem jeździć na rowerach po okolicy…
Słuchałam jej z niedowierzaniem. Czy to naprawdę możliwe? Czy można jeszcze być szczęśliwym?
Zaczęliśmy z Markiem próbować nowych rzeczy: wycieczki rowerowe po lesie, wspólne gotowanie (co kończyło się kuchnią do generalnego sprzątania), a nawet zapisaliśmy się na kurs języka włoskiego.
Ale nie wszystko było różowe. Często wracały stare żale. Pewnego dnia Marek wrócił późno z pracy.
– Znowu byłeś z kolegami w barze? – zapytałam oskarżycielsko.
– A ty znowu siedzisz cały dzień przed telewizorem! – odburknął.
Wybuchła kłótnia jak za dawnych lat. Krzyczeliśmy na siebie o rzeczy nieważne: o brudne kubki, o rachunki za prąd, o to, kto powinien wyrzucić śmieci.
Po wszystkim płakałam długo w łazience. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.
Ale następnego dnia Marek przyszedł do mnie z kubkiem herbaty i przeprosił.
– Musimy nauczyć się żyć razem na nowo – powiedział cicho.
Miał rację. Przez lata byliśmy rodzicami – teraz musieliśmy nauczyć się być parą.
Powoli zaczęliśmy rozmawiać o marzeniach. Okazało się, że Marek zawsze chciał pojechać nad morze zimą – zobaczyć sztorm na Bałtyku. Ja marzyłam o tym, żeby nauczyć się malować akwarelami.
Zaczęliśmy realizować te małe marzenia. Pojechaliśmy do Ustki w lutym – wiatr urywał głowę, ale śmialiśmy się jak dzieci, uciekając przed falami. Kupiłam sobie farby i zaczęłam malować widoki z naszego ogrodu.
Dzieci dzwoniły coraz rzadziej – mieli swoje życie. Czasem bolało mnie to bardzo; czasem płakałam nocami do poduszki. Ale coraz częściej czułam też dumę: wychowaliśmy ich na samodzielnych ludzi.
Któregoś dnia Paweł zadzwonił niespodziewanie:
– Mamo… tęsknię za twoimi pierogami.
Śmiałam się przez łzy.
– Przyjedźcie z Zosią na weekend – powiedziałam drżącym głosem.
Przyjechali oboje. Dom znów ożył: śmiechy, rozmowy do późna przy stole, zapach ciasta drożdżowego unoszący się w kuchni.
Kiedy odjechali, poczułam pustkę… ale już inną niż wcześniej. Wiedziałam, że wrócą – może nie tak często jak dawniej, ale wrócą. A ja… ja już nie jestem tylko matką. Jestem też żoną, kobietą z własnymi marzeniami i pasjami.
Czasem jeszcze nachodzi mnie smutek. Ale coraz częściej czuję wdzięczność za to wszystko, co mam i co jeszcze przede mną.
Czy można nauczyć się być szczęśliwym na nowo? Czy jesień życia naprawdę musi być smutna? Może to właśnie czas na to, by odnaleźć siebie…