Moja siostra mieszkała przez 7 lat u byłej teściowej. Teraz ma do niej żal, że ją wyrzuciła. Czy naprawdę była ofiarą?

— I co teraz zrobisz, Anka? — zapytałam, patrząc na moją siostrę, która siedziała na podłodze wśród kartonów, z oczami pełnymi łez i gniewu.

— Nie wiem! — krzyknęła, uderzając pięścią w wieko pudła. — Jak ona mogła mi to zrobić? Po tylu latach!

W mieszkaniu pani Haliny, byłej teściowej Anki, panował chaos. Zapach starej kawy mieszał się z kurzem i zapachem kartonów. Siedziałam na kanapie, próbując zrozumieć, jak do tego doszło. Przecież jeszcze niedawno Anka mówiła o pani Halinie jak o drugiej matce.

Anka zawsze była tą „szczęściarą”. Po maturze dostała się na pedagogikę w Warszawie, a zaraz po studiach poznała Marka. Szybko się pobrali — ślub był skromny, ale radosny. Marek pochodził z dobrej rodziny, a jego matka, pani Halina, od razu zaproponowała młodym mieszkanie w swoim trzypokojowym lokum na Ochocie. „Na początek”, mówiła. „Żebyście mogli stanąć na nogi”.

Przez pierwsze dwa lata wszystko układało się idealnie. Anka miała pracę w przedszkolu, Marek awansował w banku. Pani Halina była ciepła i pomocna — gotowała obiady, opiekowała się wnuczką Zosią, a wieczorami rozmawiały przy herbacie o życiu.

Ale potem zaczęły się kłopoty. Marek coraz częściej wracał późno do domu, a Anka narzekała na jego chłód i brak wsparcia. Kłócili się o pieniądze, o wychowanie Zosi, o wszystko. W końcu Marek wyprowadził się do innego miasta za pracą i po kilku miesiącach przysłał papiery rozwodowe.

— Nie martw się — powiedziała wtedy pani Halina. — Zosia potrzebuje stabilizacji. Zostańcie tu tak długo, jak trzeba.

Anka odetchnęła z ulgą. Przez kolejne lata mieszkały razem: ona, Zosia i pani Halina. Było różnie — czasem dobrze, czasem źle. Anka coraz częściej narzekała na „kontrolę” ze strony teściowej: że zagląda do jej rzeczy, komentuje jej wybory życiowe, krytykuje jej znajomych.

— Ona mnie traktuje jak dziecko! — żaliła mi się przez telefon. — A przecież to ja tu jestem matką!

Czas mijał. Zosia poszła do szkoły, Anka zmieniała pracę kilka razy — raz była nauczycielką, potem próbowała swoich sił jako korepetytorka, aż w końcu zatrudniła się w sklepie spożywczym. Pieniędzy nigdy nie było za dużo, ale zawsze mogła liczyć na pomoc pani Haliny: obiady, opiekę nad Zosią, czasem nawet wsparcie finansowe.

Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.

Pani Halina zachorowała. Najpierw były to tylko bóle głowy i zmęczenie, potem przyszły poważniejsze diagnozy: cukrzyca, nadciśnienie, problemy z sercem. Lekarz zalecił spokój i ograniczenie stresu.

— Muszę mieć trochę przestrzeni dla siebie — powiedziała pewnego wieczoru do Anki. — Chciałabym, żebyście znalazły coś swojego.

Anka była w szoku.

— Po tylu latach? Chcesz nas wyrzucić?

— To nie tak… Po prostu… Potrzebuję ciszy. I odpoczynku.

Anka nie przyjęła tego do wiadomości. Przez kolejne tygodnie próbowała przekonać panią Halinę do zmiany decyzji: płakała, krzyczała, groziła nawet zerwaniem kontaktów z wnuczką.

— Jak możesz być taka okrutna? — powtarzała jej codziennie.

W końcu pani Halina poprosiła mnie o pomoc.

— Nie chcę być złą osobą — powiedziała mi przez telefon. — Ale ja już nie mam siły…

Przyjechałam do Warszawy i zobaczyłam moją siostrę w stanie totalnej rozpaczy i złości. Zamiast szukać rozwiązania, obwiniała wszystkich wokół: Marka za to, że ją zostawił; panią Halinę za to, że ją „wyrzuca”; mnie za to, że „nic nie rozumiem”.

— Może czas w końcu stanąć na własnych nogach? — powiedziałam ostrożnie.

Spojrzała na mnie z nienawiścią.

— Łatwo ci mówić! Ty zawsze miałaś wszystko podane na tacy!

Zamilkłam. Wiedziałam, że to nieprawda — sama musiałam walczyć o każdy metr swojego życia. Ale Anka nigdy tego nie widziała.

W kolejnych dniach pomagałam jej pakować rzeczy i szukać mieszkania do wynajęcia. Okazało się jednak, że bez stałej pracy i oszczędności trudno znaleźć coś sensownego w Warszawie. W końcu zdecydowała się wrócić do naszego rodzinnego miasta pod Radomiem i zamieszkać z mamą.

Ostatniego dnia w mieszkaniu pani Haliny doszło do konfrontacji:

— Myślałam, że jesteśmy rodziną! — krzyczała Anka przez łzy.

Pani Halina stała w drzwiach kuchni ze spuszczoną głową.

— Byłyśmy rodziną… Ale ja też mam prawo do swojego życia.

Zosia tuliła się do mnie i szeptała: „Ciociu, dlaczego mama płacze?”

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Dziś minęło już kilka miesięcy od tamtych wydarzeń. Anka nadal ma żal do pani Haliny i do całego świata. Często dzwoni do mnie z pretensjami: że życie jest niesprawiedliwe, że ludzie są niewdzięczni, że nikt jej nie pomaga.

A ja coraz częściej zastanawiam się: czy naprawdę można całe życie oczekiwać pomocy od innych? Czy przychodzi taki moment, kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje wybory?

Może to właśnie jest dorosłość…

Czy naprawdę jesteśmy ofiarami innych ludzi? A może czasem sami budujemy sobie klatkę z własnych oczekiwań?