Teść, który pożera nasz dom – czy rodzina ma granice?

— Znowu? — wyszeptałam, patrząc na puste półki w lodówce. Wczoraj jeszcze była tu zupa pomidorowa, kawałek sernika i cała miska sałatki jarzynowej. Teraz zostały tylko resztki masła i samotny ogórek kiszony. W tym momencie usłyszałam znajome skrzypnięcie drzwi wejściowych.

— Cześć, dzieciaki! — rozległ się donośny głos mojego teścia, pana Zbyszka. — Macie coś na ząb? Bo tak mi burczy w brzuchu, że chyba zaraz zemdleję!

Spojrzałam na męża, Marcina. Siedział przy stole z laptopem, udając, że nie słyszy. Ostatnio coraz częściej chował się za ekranem, kiedy jego ojciec wpadał do nas jak do siebie. Ja nie miałam tej możliwości.

— Dzień dobry, panie Zbyszku — powiedziałam przez zaciśnięte zęby. — Niestety, właśnie skończyło nam się jedzenie. Może zrobię herbatę?

— Eee tam, coś się znajdzie! — już buszował po kuchni. — O, ogórek! I masło! A chlebek gdzie?

Zacisnęłam pięści. To powtarzało się od miesięcy. Najpierw raz w tygodniu, potem co drugi dzień, a teraz codziennie. Zawsze głodny, zawsze spragniony rozmowy i… zawsze zostawiający po sobie pustą lodówkę i bałagan.

Wieczorem usiadłam z Marcinem na kanapie.

— Musimy coś z tym zrobić — zaczęłam ostrożnie. — Nie stać nas na to, żeby co drugi dzień robić zakupy dla trzech osób. I… ja po prostu czuję się jak służąca.

Marcin westchnął ciężko.

— Wiem, kochanie. Ale to mój ojciec. Sam jest od kiedy mama umarła. Nie chcę go ranić.

— A ja? — zapytałam cicho. — Czy moje uczucia się nie liczą?

Milczał długo. W końcu powiedział:

— Porozmawiam z nim.

Ale rozmowa nie przyniosła efektu. Teść tylko się obraził i przez dwa dni nie przychodził, a potem wrócił z jeszcze większym apetytem i pretensjami.

— Myślałem, że rodzina jest od tego, żeby sobie pomagać! — krzyczał. — Co to za czasy, że własny syn odmawia ojcu kromki chleba?!

Zaczęłam czuć się winna. Marcin był rozdarty między mną a ojcem. Nasze kłótnie stawały się coraz częstsze i coraz głośniejsze.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej i zastałam teścia siedzącego przy stole z naszym synkiem, Antosiem.

— Babcia robiła taką pyszną szarlotkę… Twoja mama nie umie tak piec — mówił do wnuka.

Poczułam łzy napływające do oczu. Nie dość, że wyjadał nam wszystko, to jeszcze podważał moje kompetencje jako matki i gospodyni.

Wieczorem wybuchłam:

— To koniec! Albo on przestaje przychodzić codziennie i wyjadać nam wszystko, albo ja się wyprowadzam!

Marcin patrzył na mnie przerażony.

— Przesadzasz…

— Nie! To ty przesadzasz! — krzyknęłam. — Chcesz mieć żonę czy tylko tatusia?

Przez kilka dni panowała między nami lodowata cisza. Teść przychodził jak zwykle, a ja zamykałam się w sypialni pod pretekstem bólu głowy.

W końcu zadzwoniła moja mama.

— Dziecko, musisz postawić granice. Inaczej zwariujesz.

Zebrałam się na odwagę i zaprosiłam teścia na poważną rozmowę.

— Panie Zbyszku… Proszę mnie wysłuchać. My pana kochamy i chcemy pomagać, ale nie możemy być pańskim stołówką. Proszę przychodzić raz w tygodniu na obiad – wtedy przygotuję coś specjalnego.

Patrzył na mnie długo spod krzaczastych brwi.

— Czyli już mnie nie chcecie? Jestem ciężarem?

Zrobiło mi się go żal, ale wiedziałam, że muszę być stanowcza.

— Chcemy pana! Ale musimy też dbać o naszą rodzinę i nasze małżeństwo.

Wyszedł bez słowa. Przez tydzień nie dawał znaku życia. Marcin był wściekły:

— Zadowolona? Teraz już w ogóle nie mam ojca!

Ale po kilku dniach teść zadzwonił:

— Przyjdę w niedzielę na ten twój obiad… Może nauczysz mnie tej szarlotki?

Poczułam ulgę i łzy wzruszenia napłynęły mi do oczu. Może to początek nowego rozdziału?

Czasem zastanawiam się: czy można kochać rodzinę i jednocześnie bronić własnych granic? Czy każda bliskość musi oznaczać rezygnację z siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?