Małżeństwo z rozsądku: Gdy miłość nie była powodem
— To nie jest dobry pomysł, Michał — powiedziała mama, patrząc na mnie przez łzy. — Ale nie mamy wyjścia. Musisz być odpowiedzialny.
Siedziałem przy kuchennym stole, ściskając w dłoni kubek zimnej już kawy. W głowie miałem chaos. Jeszcze kilka miesięcy temu nie znałem Sary. Poznaliśmy się na urodzinach wspólnego znajomego, w mieszkaniu na Pradze. Była cicha, trochę nieśmiała, a ja — jak zwykle — próbowałem rozładować napięcie żartami. Rozmawialiśmy może godzinę, potem każdy poszedł w swoją stronę. Nie wymieniliśmy nawet numerów. Spotkaliśmy się przypadkiem jeszcze raz, na przystanku tramwajowym. Było zimno, śnieg topniał pod nogami. Zapytała, czy nie mam papierosa. Nie miałem, ale zaproponowałem kawę w pobliskiej kawiarni.
To był impuls. Wieczór skończył się w moim mieszkaniu. Potem długo się nie widzieliśmy. Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie, głos miała drżący:
— Michał… jestem w ciąży.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez chwilę miałem ochotę się rozłączyć i udawać, że to nie dzieje się naprawdę. Ale Sara była stanowcza. Chciała wiedzieć, co zamierzam zrobić.
Rodzice Sary byli tradycyjni. Moja mama też. Ojciec milczał przez całą rozmowę, patrzył gdzieś w bok, jakby to wszystko go nie dotyczyło. W końcu padło to słowo: ślub.
— To nie jest sprawiedliwe — powiedziałem Sarze podczas jednej z naszych pierwszych poważnych rozmów. — Nie znamy się nawet dobrze.
— Wiem — odpowiedziała cicho. — Ale… chyba nie mamy wyboru.
Ślub był szybki i skromny. W urzędzie stanu cywilnego, tylko najbliższa rodzina i kilku znajomych. Mama płakała, ojciec Sary wyglądał na wściekłego. Ja czułem się jak aktor w kiepskim przedstawieniu.
Pierwsze miesiące były koszmarem. Sara miała mdłości, była rozdrażniona, a ja coraz częściej wracałem późno z pracy, żeby tylko nie musieć rozmawiać. W naszym mieszkaniu panowała cisza przerywana tylko dźwiękiem telewizora albo płaczem Sary zamkniętej w łazience.
— Dlaczego to wszystko jest takie trudne? — zapytała pewnej nocy, kiedy wróciłem do domu po kilku piwach z kolegami.
— Nie wiem — odpowiedziałem szczerze. — Może dlatego, że nigdy tego nie chcieliśmy.
Z czasem pojawiły się kłótnie o drobiazgi: kto wyniesie śmieci, kto zrobi zakupy, dlaczego znowu zapomniałem o mleku dla niej. Czułem się jak intruz we własnym domu. Sara zamykała się w sobie coraz bardziej.
Kiedy urodził się Kuba, przez chwilę poczułem coś na kształt szczęścia. Trzymałem syna na rękach i myślałem: może jednak damy radę? Ale Sara była zmęczona i przygnębiona, a ja nie umiałem jej pomóc.
Pewnego wieczoru usiadła naprzeciwko mnie przy stole i powiedziała:
— Michał… ja już nie mogę tak żyć. Czuję się samotna nawet wtedy, gdy jesteś obok.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Próbowałem ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.
— Może powinniśmy spróbować terapii? — zaproponowałem niepewnie.
— A może po prostu powinniśmy być szczerzy wobec siebie? — odpowiedziała gorzko.
Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par. Na początku wydawało mi się to głupie — siedzieć przed obcą osobą i opowiadać o swoich problemach. Ale z czasem zacząłem rozumieć, jak bardzo jesteśmy oboje zagubieni i jak bardzo boimy się przyznać do porażki przed rodziną i samymi sobą.
Sara powiedziała kiedyś podczas jednej z sesji:
— Chciałam być dobrą żoną i matką, ale czuję się jak ktoś obcy we własnym życiu.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek innego. Zrozumiałem wtedy, że nie tylko ja cierpię w tym małżeństwie z rozsądku.
Przez kolejne miesiące próbowaliśmy odbudować coś na gruzach naszych złudzeń. Były lepsze dni — wspólne spacery z Kubą po parku Skaryszewskim, śmiech przy śniadaniu, kiedy Kuba próbował mówić pierwsze słowa. Ale były też dni pełne milczenia i wzajemnych pretensji.
Rodzice pytali nas ciągle: „Jak tam u was?” Odpowiadaliśmy zgodnie: „W porządku”. Ale oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo.
Najtrudniejsze były wieczory, kiedy Kuba zasypiał, a my zostawaliśmy sami ze swoimi myślami. Czasami miałem ochotę wyjść i już nie wracać. Czasami widziałem łzy w oczach Sary i czułem się winny za wszystko.
Pewnego dnia Sara powiedziała:
— Michał… może powinniśmy dać sobie wolność? Może zasługujemy na coś więcej niż tylko kompromis?
Bałem się tej rozmowy bardziej niż czegokolwiek innego. Ale wiedziałem, że ma rację.
Rozstaliśmy się spokojnie, bez awantur i wzajemnych oskarżeń. Ustaliliśmy opiekę nad Kubą i podzieliliśmy mieszkanie na dwa światy.
Dziś patrzę na nasze życie z dystansu i zastanawiam się: czy można być szczęśliwym po takim początku? Czy decyzje podjęte pod presją innych zawsze muszą prowadzić do nieszczęścia? Może czasem trzeba mieć odwagę powiedzieć „nie”, zanim będzie za późno…