Ostatni promień słońca: Jak pożegnaliśmy naszą córeczkę wśród łez i nadziei
— Mamo, Zosia się nie rusza! — krzyk Antka przeszył ciszę niedzielnego poranka. Wbiegłam do pokoju dzieci, serce waliło mi jak młot. Zosia leżała bezwładnie na łóżku, jej twarz była blada, a oczy zamknięte. Przez chwilę świat się zatrzymał. Potem wszystko potoczyło się jak w koszmarnym filmie: karetka, szpital, lekarze, pytania, na które nie znałam odpowiedzi.
— Pani Marto, musimy być szczerzy. Zosia doznała poważnego krwotoku mózgowego. Robimy wszystko, co możemy, ale… — głos doktora Nowaka załamał się na chwilę. — Proszę być przygotowaną na najgorsze.
Nie byłam przygotowana. Nikt nie jest. Przez kolejne godziny siedziałam przy jej łóżku, głaszcząc jej drobną rączkę. Mąż, Tomek, milczał — widziałam w jego oczach rozpacz i bezradność. Antoś tulił się do mnie, nie rozumiejąc jeszcze, że jego siostra już do niego nie wróci.
W końcu przyszła ta rozmowa. Lekarze powiedzieli nam o śmierci mózgowej. O tym, że Zosia już nigdy nie otworzy oczu, nie uśmiechnie się do mnie, nie zawoła „mamo”. Ale jej serce nadal biło — dzięki maszynom.
— Pani Marto, wiem, że to niewyobrażalnie trudne — zaczęła pielęgniarka Basia, którą polubiłam przez te kilka dni. — Ale jest coś, co może dać sens tej tragedii. Zosia może uratować inne dzieci… Jeśli zdecydujecie się na donację organów.
Nie wiem skąd wzięłam siłę. Może z miłości do niej? Może z rozpaczy? Spojrzałam na Tomka. Widziałam łzy w jego oczach. Kiwnął głową.
— Chcemy… żeby Zosia pomogła innym — wyszeptałam.
Potem przyszły formalności, podpisy, rozmowy z psychologiem. Każda minuta była jak wieczność. W końcu przyszedł czas pożegnania.
Pielęgniarki przyszły do sali. Przyniosły pluszowego misia Zosi i zaczęły cicho śpiewać jej ulubioną kołysankę: „Jesteś moim słońcem”. Głos Basi drżał ze wzruszenia. Ja płakałam bezgłośnie, trzymając Zosię za rękę.
— Kochanie… — szepnęłam jej do ucha — jesteś naszym słońcem. Zawsze będziesz.
Tomek uklęknął przy łóżku i pocałował ją w czoło. Antoś przytulił się do mnie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wyszliśmy z sali razem z lekarzami. Drzwi zamknęły się za nami z cichym kliknięciem. Wiedziałam, że to ostatni raz, kiedy widzę moją córeczkę.
Przez kolejne dni żyliśmy jak w zawieszeniu. Rodzina przychodziła z ciastem i łzami w oczach. Mama powtarzała: „To była dobra decyzja”. Ale czy była? Każdego dnia budziłam się z pytaniem: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć dłużej?
Kilka tygodni później dostaliśmy list od Fundacji Transplantacyjnej. „Dzięki darowi Zosi troje dzieci dostało szansę na życie” — napisali. Płakałam długo nad tym listem. To była ulga i ból jednocześnie.
Tomek zamknął się w sobie na długie miesiące. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Kłóciliśmy się o drobiazgi: o to, kto zapomniał kupić mleko, kto nie wyłączył światła w łazience. Ale tak naprawdę kłóciliśmy się z własnym bólem.
Antoś zaczął rysować anioły. Wszędzie — na ścianach, na kartkach, nawet na stole kuchennym. Kiedy zapytałam go dlaczego, odpowiedział: „Bo Zosia teraz jest aniołem i pilnuje nas z góry”.
W pracy ludzie patrzyli na mnie ze współczuciem albo udawali, że nic się nie stało. Najgorzej było słyszeć rozmowy innych matek o przedszkolu, o pierwszych krokach ich dzieci. Czułam zazdrość i wstyd jednocześnie.
Minął rok od śmierci Zosi. Wciąż śni mi się jej uśmiech i ciepłe dłonie. Czasem myślę o tych dzieciach, które żyją dzięki niej. Czy ich matki wiedzą o mojej Zosi? Czy czują wdzięczność czy tylko ulgę?
Dziś wiem jedno: żaden rodzic nie powinien żegnać swojego dziecka tak wcześnie. Ale jeśli już musi — czy potrafiłby podjąć taką decyzję jak my?
Czy wy bylibyście w stanie oddać serce swojego dziecka innym? Czy to naprawdę daje ukojenie? Czasem pytam siebie: czy ból kiedyś minie… czy tylko nauczyłam się z nim żyć?