Nigdy nie byłam wystarczająca dla własnej matki: Opowieść o walce o siebie w cieniu rodzinnych oczekiwań

– Znowu to samo, Karolina! – głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała tych naczyń w zlewie? Czy ty naprawdę nie potrafisz zrobić niczego dobrze?

Miałam wtedy trzynaście lat. Stałam przy oknie, patrząc na szarą ulicę naszej podwarszawskiej miejscowości. W dłoniach ściskałam kubek po herbacie, który rzeczywiście zostawiłam w zlewie – spieszyłam się na autobus do szkoły. Ale to nie był pierwszy raz, kiedy mama wybuchła z powodu drobiazgu. Właściwie, to był nasz codzienny rytuał.

– Przepraszam, mamo – szepnęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu.

– Przepraszam? Przepraszam nie wystarczy! – odparła ostro. – Gdybym ja w twoim wieku tak się zachowywała, moja matka już dawno by mnie nauczyła rozumu.

Ojciec siedział w salonie, udając, że nie słyszy. Zawsze tak robił. Był cichy, zamknięty w sobie, po pracy w warsztacie samochodowym najchętniej zaszywał się z gazetą lub telewizorem. Nigdy nie stanął po mojej stronie.

Miałam starszego brata, Pawła. On był oczkiem w głowie mamy. Zawsze chwalony – za piątki z matematyki, za wygrane mecze piłki nożnej, za to, że potrafił naprawić cieknący kran. Ja byłam tą „trudną”, „roztrzepaną”, „nieogarniętą”. Nawet kiedy przynosiłam dobre oceny z polskiego czy wygrywałam konkursy recytatorskie, mama tylko wzruszała ramionami:

– No dobrze, ale co z matematyką? Znowu trója? Karolina, ty mnie kiedyś do grobu wpędzisz.

W szkole byłam raczej cicha. Nie miałam wielu przyjaciółek – najbliżej trzymałam się z Martą, dziewczyną z sąsiedztwa. To ona jako jedyna wiedziała, co dzieje się w moim domu.

– Twoja mama jest strasznie surowa – mówiła mi kiedyś Marta podczas spaceru po lesie. – Moja czasem się wydrze, ale potem przytuli. A twoja…

– Moja nigdy mnie nie przytula – przerwałam jej i poczułam gulę w gardle.

Wszystko zmieniło się, gdy miałam piętnaście lat. Paweł dostał się do technikum w Warszawie i wyprowadził się do internatu. W domu zrobiło się jeszcze ciszej, a cała uwaga mamy skupiła się na mnie. Każdy dzień był jak pole minowe.

Pewnego wieczoru wróciłam później ze szkolnej próby teatralnej. Marzyłam o tym, żeby grać na scenie – tylko tam czułam się wolna i doceniona. Mama czekała na mnie w kuchni.

– Gdzie byłaś? – zapytała chłodno.

– Mówiłam ci rano, że mam próbę…

– Próbę? Próbę czego? Próbę cierpliwości? Ty sobie wymyślasz jakieś głupoty zamiast uczyć się do matury! Co ci po tych twoich teatrzykach? Życie to nie scena!

– Ale ja…

– Nie interesuje mnie to! Masz być kimś! A nie jakąś aktorzyną bez przyszłości!

Wybiegłam z domu i długo siedziałam na przystanku autobusowym, płacząc. Zadzwoniłam do Marty.

– Już nie mogę… Ona nigdy mnie nie rozumie. Nigdy nie powie: „Jestem z ciebie dumna”.

– Może powinnaś jej powiedzieć, jak się czujesz?

– Próbowałam tyle razy… Ona zawsze mówi, że przesadzam albo że jestem niewdzięczna.

Wkrótce potem zaczęły się moje problemy ze snem i jedzeniem. W szkole przestałam się odzywać nawet do Marty. Nauczycielka polskiego, pani Nowicka, zauważyła moją zmianę.

– Karolino, wszystko w porządku? – zapytała pewnego dnia po lekcji.

Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale łzy same popłynęły mi po policzkach.

Pani Nowicka zadzwoniła do mojej mamy i zaprosiła ją na rozmowę do szkoły. Byłam przerażona.

– Co ty jej nagadałaś?! – syknęła mama tego samego wieczoru. – Chcesz zrobić ze mnie potwora? Wszyscy teraz będą gadać!

– Ja tylko…

– Milcz! Wstyd mi za ciebie!

Po tej rozmowie zamknęłam się jeszcze bardziej. Przestałam chodzić na próby teatralne. Skupiłam się na nauce, ale nawet gdy dostałam świadectwo z czerwonym paskiem, mama powiedziała:

– No widzisz? Jak chcesz, to potrafisz. Szkoda tylko, że muszę cię pilnować jak dziecko.

Ojciec milczał jak zwykle.

Z czasem nauczyłam się nie oczekiwać od niej niczego dobrego. Skończyłam liceum z dobrymi wynikami i dostałam się na filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Wyprowadziłam się z domu i poczułam ulgę – przez pierwsze miesiące oddychałam pełną piersią.

Ale nawet wtedy mama dzwoniła codziennie:

– Jak tam studia? Nie zawalaj niczego! Pamiętaj, że musisz być najlepsza!

Kiedy poznałam Michała, mojego chłopaka (dziś już męża), bałam się przedstawić go rodzicom. Mama od razu znalazła powód do krytyki:

– On jest z Pragi? Tam sami cwaniacy! Uważaj na niego!

Michał był cierpliwy i wspierał mnie jak nikt wcześniej.

– Karolina, nie możesz całe życie żyć pod jej dyktando – mówił mi często. – Jesteś wartościowa taka, jaka jesteś.

Ale ja ciągle słyszałam w głowie głos mamy: „Nie jesteś wystarczająca”.

Kiedy urodziła się nasza córka Zosia, zaprosiłam rodziców do szpitala. Mama przyszła z naręczem kwiatów i… listą uwag:

– Dziecko takie malutkie… Pewnie dlatego, że jadłaś te swoje sałatki zamiast porządnych obiadów! I dlaczego ona ma takie imię? Zofia to staromodne!

Wyszli po godzinie. Michał objął mnie mocno.

– Karolina… ona nigdy nie będzie inna.

Dziś Zosia ma siedem lat. Jest radosna i otwarta – staram się być dla niej matką taką, jakiej sama potrzebowałam: czułą i wspierającą. Ale czasem łapię się na tym, że słowa mojej mamy wracają jak echo.

Ostatnio podczas rodzinnego obiadu mama znów zaczęła krytykować:

– Zosia za głośno się śmieje! Powinnaś ją lepiej wychować!

Nie wytrzymałam.

– Mamo! Dość! Moja córka jest szczęśliwa i kochana. I ja też chcę być szczęśliwa!

Zapadła cisza. Ojciec spuścił wzrok. Mama patrzyła na mnie przez chwilę z niedowierzaniem… a potem wyszła bez słowa.

Wieczorem zadzwoniła:

– Nie wiem, co ci odbiło… Ale skoro tak chcesz żyć…

Odłożyłam słuchawkę i po raz pierwszy poczułam ulgę zamiast poczucia winy.

Czasem zastanawiam się: czy kiedykolwiek zasłużę na uznanie mojej matki? Czy można pogodzić się z tym, że najbliżsi nigdy nie będą dumni z tego, kim jesteśmy? A może najważniejsze jest to, byśmy sami siebie zaakceptowali?

Co wy o tym myślicie? Czy można nauczyć się żyć bez uznania rodziców?