Miłość, która zgasła w cieniu codzienności: Historia Magdy i Artura

– Nie wracaj dziś do domu – usłyszałam w słuchawce głos Artura, mojego męża, gdy stałam na przystanku tramwajowym, zmarznięta po całym dniu pracy w szkole. Było już ciemno, a ja czekałam na tramwaj numer 8, który zawsze się spóźniał. – Co? – zapytałam, myśląc, że to żart. – Po prostu nie wracaj. Muszę pobyć sam.

Zamarłam. Wokół mnie ludzie spieszyli się do domów, a ja poczułam się jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Zawsze byłam tą silną, tą, która trzyma wszystko w ryzach – dom, dzieci, rachunki, nawet jego matkę, która potrafiła zadzwonić o szóstej rano z pretensjami o byle co. Ale tego nie przewidziałam.

Wróciłam mimo wszystko. W domu panowała cisza, jakiej nie znałam. Artur siedział przy stole w kuchni, patrzył w ścianę. – O co chodzi? – zapytałam cicho. – Magda… ja już nie mogę – powiedział beznamiętnie. – Nie mogę żyć w tym wszystkim. Duszę się tutaj. Ty mnie dusisz.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, ale tylko usiadłam naprzeciwko niego. – Co zrobiłam? – spytałam drżącym głosem. – Nic. Po prostu… już cię nie kocham.

Te słowa rozdarły mnie na pół. Przypomniałam sobie wszystkie nasze wspólne chwile: ślub w małym kościele pod Warszawą, narodziny naszych córek – Zosi i Mai, pierwsze wspólne wakacje nad Bałtykiem, kiedy Artur nosił mnie na barana przez wydmy i śmialiśmy się do łez. Gdzie to wszystko się podziało?

– To przez kogoś? – zapytałam w końcu. Milczał długo. W końcu skinął głową. – Kto to? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Sylwia z pracy.

Znałam ją. Młodsza ode mnie o dziesięć lat, zawsze uśmiechnięta, z tipsami i włosami jak z reklamy szamponu. Czułam do niej niechęć od pierwszego spotkania na firmowej wigilii, ale nigdy nie przypuszczałam…

– I co teraz? – spytałam bezsilnie. – Chcę się wyprowadzić. Potrzebuję czasu dla siebie.

Wybiegłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Siedziałam na zimnych kafelkach i płakałam tak cicho, żeby dzieci nie usłyszały. Zosia miała 13 lat, Maja 9 – obie spały już w swoich pokojach, nieświadome tego, że ich świat właśnie pęka na kawałki.

Następnego dnia rano Artur spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Zosia wybiegła za nim na klatkę schodową: – Tato! Gdzie idziesz? – Do pracy, kochanie – skłamał.

Przez kolejne dni żyłam jak automat. Praca, dom, dzieci, zakupy w Biedronce, rozmowy z nauczycielami przez Librusa. Moja mama dzwoniła codziennie: – Magda, musisz być silna dla dziewczynek! Ale ja nie byłam silna. Wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam w ścianę.

Po tygodniu Artur przyszedł po rzeczy. Przyszedł z Sylwią. Stała w przedpokoju i rozglądała się po naszym mieszkaniu jak po sklepie meblowym.

– Arturku, długo jeszcze? – zapytała słodkim głosem.

Nie wytrzymałam:
– Naprawdę musiałaś ją przyprowadzić?
– Magda… nie rób sceny – mruknął Artur.
– Sceny?! To jest mój dom! Moje dzieci!

Sylwia przewróciła oczami:
– Może powinnaś się pogodzić z tym, że czasem ludzie się rozstają.

Chciałam ją uderzyć. Powstrzymałam się tylko dlatego, że Maja stała za mną i patrzyła przerażonymi oczami.

Po ich wyjściu zadzwoniła teściowa:
– Magda! Co ty wyprawiasz? Dlaczego Artur musiał odejść?
– Może zapytaj jego! – krzyknęłam do słuchawki.
– Ty zawsze byłaś za ostra! On potrzebuje spokoju!

Rozłączyłam się bez słowa.

Zaczęły się plotki na osiedlu. Sąsiadka spod trójki zagadywała mnie na klatce:
– Pani Magdo… coś się stało? Dawno nie widziałam pana Artura…

W pracy dyrektorka patrzyła na mnie z litością:
– Jeśli potrzebuje pani wolnego…
– Nie! – przerwałam jej ostro.

Dziewczynki zaczęły zadawać pytania:
– Mamo, czy tata wróci?
– Nie wiem, kochanie… Nie wiem.

Mijały tygodnie. Artur coraz rzadziej dzwonił do córek. Alimenty przelewał regularnie, ale kontaktu unikał jak ognia. Sylwia wrzucała na Instagram zdjęcia z ich wspólnych wyjazdów do Zakopanego i nad morze – wszędzie tam, gdzie kiedyś jeździliśmy razem jako rodzina.

Pewnego dnia Zosia przyszła ze szkoły zapłakana:
– Mamo… koleżanki powiedziały mi, że tata ma nową żonę i nowe dziecko… To prawda?

Nie wiedziałam co powiedzieć. Przytuliłam ją mocno:
– Tata zawsze będzie twoim tatą.

Wieczorem zadzwoniła moja mama:
– Magda! Musisz walczyć o siebie! Nie możesz pozwolić im cię zniszczyć!

Ale jak walczyć? Z czym? Z samotnością? Z poczuciem porażki?

Któregoś dnia spotkałam Artura przypadkiem pod sklepem spożywczym.
– Cześć… – mruknął.
– Cześć.
– Jak dziewczynki?
– A interesuje cię to jeszcze?
Milczał długo.
– Magda… przepraszam.
– Za co? Za to, że nas zostawiłeś? Czy za to, że nawet nie próbowałeś ratować tego małżeństwa?

Patrzył na mnie długo i pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach cień żalu.
– Nie umiałem inaczej… Byłem tchórzem.

Odeszłam bez słowa.

Dziś minął rok od tamtej rozmowy na przystanku tramwajowym. Nadal boli. Nadal budzę się czasem w nocy z płaczem. Ale nauczyłam się żyć od nowa – dla dziewczynek, dla siebie.

Czasem zastanawiam się: czy można było uratować nasze małżeństwo? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy winna jest tylko zdrada… czy może codzienność potrafi zabić nawet największą miłość?

A wy… co myślicie? Czy warto walczyć o kogoś za wszelką cenę? Czy lepiej pozwolić odejść i zacząć żyć od nowa?