Trzydzieści lat w cieniu: Kiedy Dawid odszedł, musiałam odnaleźć siebie na nowo
– Gdzie jesteś, Dawid? – szepnęłam do pustego mieszkania, choć wiedziałam, że nie usłyszę odpowiedzi. W powietrzu unosił się jeszcze zapach jego wody kolońskiej, a na stole leżał niedokończony kubek kawy. To był wtorek, zwykły dzień, który miał się nie różnić od innych. Ale tego ranka Dawid po prostu wyszedł. Bez słowa. Bez pożegnania. Bez wyjaśnienia.
Przez trzydzieści lat byłam żoną Dawida. Byłam tą, która gotowała mu rosół w niedzielę, prasowała koszule na poniedziałkowe zebrania i czekała z kolacją, nawet gdy wracał późno z pracy. Byłam matką naszych dzieci – Magdy i Pawła – i strażniczką domowego ogniska. Ale tego dnia wszystko się skończyło. Zostałam sama z ciszą, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowo.
Pierwsze dni były jak sen na jawie. Chodziłam po mieszkaniu w szlafroku, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Dzwoniłam do niego setki razy – bez odpowiedzi. Pisałam wiadomości – żadnej reakcji. Magda przyjechała po trzech dniach.
– Mamo, musisz coś zjeść – powiedziała stanowczo, stawiając przede mną talerz zupy.
– Jak on mógł? – wyszeptałam, patrząc w okno. – Po tylu latach…
Magda objęła mnie ramieniem. – Może potrzebuje czasu… Może wróci.
Ale ja już wiedziałam. Widziałam to w jego oczach od miesięcy – zmęczenie, obojętność, jakby był już gdzie indziej. Próbowałam rozmawiać, pytać, czy coś się dzieje. Zawsze odpowiadał: „Wszystko w porządku”.
Prawda była taka, że przez lata żyliśmy obok siebie. Dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu. Zostaliśmy tylko my i ta niezręczna cisza przy kolacji. Próbowałam ją zagłuszyć rozmowami o pogodzie, o pracy, o sąsiadach. On coraz częściej milczał.
Po tygodniu zadzwoniła teściowa.
– Aniu, czy Dawid jest u ciebie? Nie odbiera telefonu.
– Nie ma go – odpowiedziałam drżącym głosem.
– Coś się stało?
– Odszedł.
Zapadła cisza.
– Wiedziałam… – szepnęła teściowa. – Ostatnio był jakiś inny.
Zaczęły się plotki w rodzinie. Siostra Dawida zadzwoniła z pretensjami:
– Coś ty mu zrobiła? Przecież zawsze był spokojny!
Chciałam krzyczeć: „To nie moja wina!” Ale nie miałam siły się tłumaczyć.
Najgorsze były wieczory. Siadałam na kanapie i patrzyłam na zdjęcia z wakacji: Mazury 2007, Zakopane 2012, ślub Magdy… Na każdym zdjęciu uśmiechaliśmy się do obiektywu, jakbyśmy byli szczęśliwi. Ale czy naprawdę byliśmy?
Zaczęłam analizować każdy szczegół naszego życia. Czy byłam zbyt wymagająca? Czy za mało go doceniałam? Może powinnam była więcej rozmawiać? Może powinnam była być inna?
Pewnego dnia przyszła Magda z Pawłem.
– Mamo, musisz coś zrobić ze sobą – powiedział Paweł bez ogródek. – Nie możesz tak siedzieć i płakać całymi dniami.
– A co mam robić? – zapytałam rozpaczliwie.
– Zacznij żyć dla siebie – odpowiedziała Magda cicho.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Żyć dla siebie? Przez trzydzieści lat żyłam dla innych: dla Dawida, dla dzieci, dla rodziców… Kim jestem bez nich?
Zaczęłam wychodzić na spacery. Najpierw krótkie przechadzki po parku, potem coraz dłuższe wyprawy nad Wisłę. Obserwowałam ludzi: zakochane pary, matki z dziećmi, starsze panie rozmawiające na ławkach. Czułam się jak duch – niewidzialna dla świata.
Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę, panią Zofię.
– Aniu, co u ciebie? Dawno cię nie widziałam.
– Dawid odszedł – powiedziałam bez ogródek.
Pani Zofia przytuliła mnie mocno.
– Mój mąż też kiedyś odszedł… Ale wrócił po roku. Czasem trzeba dać sobie czas.
Nie chciałam czekać rok. Nie chciałam już czekać w ogóle.
Zaczęłam chodzić na zajęcia jogi w domu kultury. Poznałam tam Martę – rozwódkę po pięćdziesiątce, która śmiała się głośno i mówiła o sobie „wolna kobieta”.
– Aniu, życie zaczyna się po pięćdziesiątce! – śmiała się Marta. – Teraz możesz robić wszystko!
Zazdrościłam jej tej pewności siebie. Ja wciąż czułam się jak cień samej siebie.
Pewnego wieczoru zadzwonił Dawid.
– Aniu…
Serce mi stanęło.
– Czego chcesz?
– Chciałem tylko powiedzieć… Przepraszam.
Cisza.
– Dlaczego? – zapytałam cicho.
– Nie potrafiłem już tak żyć… Wszystko mnie przytłaczało… Potrzebowałem wolności.
Poczułam gniew i ulgę jednocześnie.
– A ja? Ja nie potrzebowałam?
Nie odpowiedział.
Po tej rozmowie coś we mnie pękło. Przestałam czekać na cud. Zaczęłam układać swoje życie od nowa: zapisałam się na kurs komputerowy, zaczęłam czytać książki, których nigdy nie miałam czasu przeczytać. Pojechałam sama nad morze – pierwszy raz w życiu bez Dawida i dzieci.
Na plaży siedziałam godzinami i patrzyłam na fale. Myślałam o tym wszystkim, co straciłam… i o tym, co mogę jeszcze zyskać.
Dziś mija rok od tamtego wtorku. Dawid mieszka gdzieś pod Warszawą z nową kobietą. Dzieci odwiedzają mnie częściej niż kiedyś. Czasem czuję jeszcze ból i tęsknotę za dawnym życiem… Ale coraz częściej czuję też spokój i dumę z siebie.
Może życie naprawdę zaczyna się wtedy, gdy wszystko inne się kończy? Może dopiero wtedy mamy szansę odnaleźć siebie naprawdę?