Niechciana na własnym ślubie córki – historia matki, która straciła wszystko
– Mamo, proszę cię… Nie chcę, żebyś była na moim ślubie. – Zosia patrzyła na mnie z takim chłodem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałam. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie w jej maleńkiej kuchni, tej samej, w której jeszcze niedawno razem gotowałyśmy pierogi na święta. W dłoniach ściskałam kubek z herbatą, który nagle stał się lodowato zimny.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę coś takiego od własnego dziecka. Przez trzydzieści lat byłam dla Zosi bardziej przyjaciółką niż matką: wspólne zakupy w Galerii Krakowskiej, sekretne plotki o koleżankach z roku, nocne rozmowy przy kakao, gdy serce jej pękało po pierwszych randkach. Kiedy wprowadziła się do wynajętej kawalerki na Podgórzu, płakałam, ale w duchu byłam dumna: „Dałam jej skrzydła”.
Poznała Radka dwa lata temu. Przystojny, pewny siebie, z zawadiackim uśmiechem i opinią „złotego chłopaka”. Na początku cieszyłam się jej szczęściem. Ale szybko zauważyłam, jak bardzo różni się od naszej rodziny. U nas zawsze liczyły się szczerość i wsparcie – u niego liczyły się zasady i porządek. Gdy pierwszy raz przyszli do mnie na obiad, Radek przez cały czas patrzył w telefon. Zosia tłumaczyła go: „On tak ma, jest trochę nieśmiały”. Ale ja czułam, że to nieśmiałość podszyta pogardą.
Z czasem zaczęły się drobne spięcia. Radek krytykował wszystko: mój sposób gotowania („Za tłusto”), wystrój mieszkania („Trochę staroświecko”), nawet to, jak rozmawiam z Zosią („Daj jej trochę przestrzeni”). Próbowałam być wyrozumiała. Przecież każda relacja wymaga kompromisów. Ale kiedy Zosia coraz rzadziej dzwoniła, coraz rzadziej przychodziła na nasze wspólne spacery po Plantach, poczułam, że coś tracę.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie zapłakana. Pokłócili się z Radkiem o jakąś błahostkę – nie pamiętam już o co. Przyszła do mnie późnym wieczorem, wtuliła się w moje ramiona jak wtedy, gdy miała pięć lat i bała się burzy. „Mamo, czy ja dobrze robię?” – szlochała. Powiedziałam jej wtedy: „Zosiu, jeśli ktoś cię kocha, nie sprawia, że czujesz się gorsza”.
Następnego dnia Radek przyszedł po nią do mnie do domu. Nie powiedział nawet „dzień dobry”. Zosia spakowała swoje rzeczy i wyszła bez słowa. Od tamtej pory nasze kontakty stały się coraz rzadsze. Czułam się jak intruz w życiu własnej córki.
Kiedy zadzwoniła z wiadomością o zaręczynach, próbowałam się cieszyć. „Mamo, Radek mi się oświadczył!” – krzyczała do słuchawki z entuzjazmem. Uśmiechałam się przez łzy. „Gratuluję, kochanie” – powiedziałam drżącym głosem.
Próbowałam naprawić nasze relacje. Zapraszałam ich na obiady, proponowałam wspólne wyjścia do teatru czy na koncerty. Radek zawsze miał wymówkę: praca, zmęczenie, pilny projekt. Zosia coraz częściej odwoływała spotkania w ostatniej chwili.
Aż nadszedł ten dzień. Siedziałyśmy w jej kuchni, a ona patrzyła na mnie obcymi oczami.
– Mamo… Radek nie chce cię na ślubie. Mówi, że źle się dogadujecie i nie chce żadnych konfliktów tego dnia.
– A ty? – zapytałam cicho.
Zosia spuściła wzrok.
– Ja… Ja chcę spokoju. Nie chcę wybierać między tobą a nim.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi i rzucił je na podłogę.
– Zosiu… Przez całe życie byłam przy tobie. Byłam twoją przyjaciółką, powierniczką…
– Wiem! – przerwała mi gwałtownie. – Ale teraz jestem dorosła! Chcę mieć własne życie! Nie rozumiesz?
Nie odpowiedziałam. Wyszłam z jej mieszkania jak cień samej siebie.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w letargu. W pracy wszyscy pytali: „Jak przygotowania do ślubu córki?”. Uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Wszystko dobrze”. W domu płakałam do poduszki.
Moja siostra Basia próbowała mnie pocieszać:
– Daj jej czas. Może jeszcze zmieni zdanie.
Ale ja wiedziałam, że to już koniec pewnego etapu mojego życia.
W dniu ślubu Zosi siedziałam sama w pustym mieszkaniu. Patrzyłam na stare zdjęcia: Zosia jako mała dziewczynka w różowej sukience; Zosia na studiach; Zosia ze mną na Mazurach podczas wakacji. Każde zdjęcie bolało jak kolejne ukłucie igły.
Wieczorem zadzwonił telefon. To była moja mama.
– Jak się trzymasz?
– Jakoś…
– Wiesz… Czasem dzieci muszą popełnić własne błędy.
Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była bardziej zaakceptować Radka? Czy bycie szczerą wobec własnego dziecka to błąd?
Dziś siedzę sama i zastanawiam się: czy matczyna miłość naprawdę może być przeszkodą? Czy można kochać za bardzo? A może czasem trzeba pozwolić odejść nawet tym, których kochamy najbardziej?