Całe życie mówiłam, że nie mam talentu: Aż pewnego dnia wzięłam do ręki pędzel – i poczułam, że to jest moje

– Znowu siedzisz przy tym komputerze? – głos mamy przeszył ciszę jak nóż. – Może byś coś zrobiła pożytecznego, a nie tylko te twoje bzdury w internecie.

Miałam wtedy trzydzieści siedem lat i czułam się, jakbym miała piętnaście. Siedziałam przy kuchennym stole, próbując napisać maila do szefa, ale słowa mamy rozlały się we mnie jak kwaśne mleko. Znowu byłam tą niezdarną dziewczynką, która nigdy nie potrafiła narysować ładnego kotka na plastyce.

W szkole zawsze byłam przeciętna. Nie miałam odwagi wyciągnąć kredek z piórnika, bo wiedziałam, że Basia z ławki obok zrobi to lepiej. Moje prace były szare, nieśmiałe, jakby wstydziły się tego, że w ogóle powstały. Nawet nauczycielka plastyki patrzyła na mnie z politowaniem.

Potem przyszła dorosłość. Zamiast rysowania – rachunki. Zamiast farb – pieluchy, pranie, obiady i praca na etacie. Mąż – Tomek – był dobrym człowiekiem, ale nigdy nie rozumiał moich cichych marzeń. – Po co ci to? – pytał, kiedy próbowałam coś napisać albo poczytać o sztuce. – Lepiej zajmij się czymś konkretnym.

Miałam dwójkę dzieci: Zosię i Michała. Kochane, ale wymagające. Zosia była wrażliwa, zamknięta w sobie. Michał – żywe srebro, wszędzie go było pełno. Każdy dzień był walką o przetrwanie: śniadania, szkoła, praca, zakupy, obiady, lekcje, kolacje. Wieczorem padałam na łóżko jak nieżywa.

Czasem patrzyłam w lustro i widziałam kobietę bez wyrazu. Włosy związane byle jak, cienie pod oczami. Czułam się przezroczysta.

Pewnego dnia Zosia przyszła do mnie z zeszytem.
– Mamo, pomożesz mi narysować drzewo do szkoły?
Zamarłam. Drzewo? Przecież ja nie umiem rysować!
Ale spojrzałam na jej oczy – pełne nadziei i ufności.
– Spróbujmy razem – powiedziałam cicho.
Usiadłyśmy przy stole. Wzięłam do ręki kredkę i… ręka mi zadrżała. Zosia patrzyła na mnie z uwagą.
– Mamo, ty się boisz?
Zacisnęłam zęby.
– Trochę… Ale razem damy radę.

Narysowałyśmy drzewo. Krzywe, nieporadne, ale nasze. Zosia była dumna. Ja – zaskoczona tym dziwnym ciepłem w środku.

Kilka dni później przechodziłam obok sklepu plastycznego. Coś mnie tknęło. Weszłam do środka i kupiłam najtańszy zestaw farb akwarelowych i blok papieru.

Wieczorem, kiedy wszyscy już spali, usiadłam przy kuchennym stole. Otworzyłam farby. Zapach dzieciństwa uderzył mnie prosto w serce. Wzięłam pędzel do ręki…

I nagle poczułam coś dziwnego. Jakby świat się zatrzymał. Jakby wszystko inne przestało istnieć: rachunki, pranie, zmęczenie. Byłam tylko ja i biel kartki.

Malowałam bez planu. Plamy rozlewały się na papierze, kolory mieszały się ze sobą. Nie wiedziałam jeszcze co robię – ale czułam się wolna.

Rano obudził mnie zapach kawy i głos Tomka:
– Co to za bałagan na stole?
Spojrzał na moje pierwsze „dzieło” i skrzywił się.
– Ty to malowałaś?
Poczułam rumieniec na twarzy.
– Tak…
– No cóż… Każdy ma jakieś hobby – mruknął i wyszedł z kuchni.

Przez następne tygodnie malowałam po nocach. Najpierw chowałam prace do szuflady. Potem zaczęłam je wieszać na lodówce. Dzieci były zachwycone.
– Mamo, namaluj mi konia! – prosił Michał.
– A mi księżniczkę! – wołała Zosia.

Tomek patrzył na to coraz bardziej krzywo.
– Może lepiej zajmij się czymś pożytecznym? – rzucił pewnego wieczoru.
– To jest pożyteczne – odpowiedziałam cicho.
– Dla kogo?
Nie odpowiedziałam. Ale wiedziałam już: dla mnie.

Z czasem zaczęłam pokazywać swoje prace koleżankom z pracy. Jedna z nich – Ania – namówiła mnie, żebym założyła profil na Instagramie.
– Ludzie muszą to zobaczyć! – przekonywała.
Bałam się jak diabli. Ale założyłam ten profil. Pierwsze lajki przyszły od znajomych, potem pojawiły się komentarze od obcych ludzi:
„Piękne kolory!”
„Niesamowity klimat!”
„Masz talent!”

Czytałam te słowa i płakałam ze wzruszenia.

Ale w domu atmosfera gęstniała. Tomek coraz częściej wracał późno z pracy. Unikał rozmów ze mną.
Pewnego wieczoru wybuchł:
– Po co ci to wszystko? Przecież i tak nic z tego nie będzie! Zamiast zajmować się rodziną, siedzisz nad tymi bazgrołami!
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.
– To dla mnie ważne…
– Ważne? A ja? Dzieci? Dom?
– Robię wszystko…
– Ale nie jesteś już taka jak kiedyś!

Nie byłam. I chyba pierwszy raz w życiu byłam z tego dumna.

Zaczęły się ciche dni. Tomek zamykał się w swoim świecie, ja w swoim. Dzieci wyczuwały napięcie. Zosia zaczęła mieć problemy w szkole; Michał stał się rozdrażniony.
Czułam się winna. Może rzeczywiście powinnam przestać?
Ale kiedy próbowałam odłożyć pędzel – czułam pustkę nie do zniesienia.

Pewnej nocy obudził mnie płacz Zosi.
– Mamo… boję się…
Przytuliłam ją mocno.
– Wszystko będzie dobrze…
Ale sama nie byłam tego pewna.

W pracy też zaczęło być ciężko. Szefowa zauważyła moje zmęczenie.
– Co się dzieje? – zapytała któregoś dnia.
Opowiedziałam jej wszystko: o malowaniu, o Tomku, o dzieciach…
Słuchała uważnie.
– Wiesz co? Może powinnaś spróbować czegoś nowego? Moja znajoma prowadzi warsztaty malarskie dla dorosłych…
Zgodziłam się bez przekonania.

Na pierwszych zajęciach trzęsły mi się ręce ze stresu. Ale kiedy zobaczyłam innych ludzi – takich jak ja: zmęczonych życiem, spragnionych koloru – poczułam ulgę.
Zaczęliśmy malować martwą naturę. Prowadząca – pani Ewa – podeszła do mnie i powiedziała:
– Masz bardzo ciekawą kreskę. Nie bój się być sobą!
Te słowa zostały ze mną na długo.

Z czasem zaczęłam malować coraz więcej i odważniej. W domu sytuacja była napięta jak struna; Tomek coraz częściej spał na kanapie w salonie.
Pewnego dnia powiedział:
– Nie poznaję cię już…
Spojrzałam mu prosto w oczy:
– Może pierwszy raz jestem naprawdę sobą?

Dzieci powoli przyzwyczajały się do nowej mamy: bardziej obecnej dla siebie samej, czasem zamyślonej, ale szczęśliwszej niż kiedykolwiek wcześniej.
Zosia zaczęła rysować własne obrazki; Michał przynosił mi kwiatki z podwórka „do namalowania”.

Po kilku miesiącach pani Ewa zaproponowała mi udział w lokalnej wystawie amatorskiej.
Bałam się strasznie – ale zgodziłam się.
Na wernisażu przyszli wszyscy: dzieci, koleżanki z pracy… nawet mama przyszła (choć kręciła nosem).
Tomek został w domu.

Stałam przed swoimi obrazami i widziałam ludzi zatrzymujących się przy nich; słyszałam szepty: „To ona namalowała?”
Czułam dumę i ulgę jednocześnie.
Po wystawie podeszła do mnie starsza pani:
– Pani obrazy są takie… prawdziwe. Jakby mówiły o czymś ważnym…
Uśmiechnęłam się przez łzy:
– Bo są o mnie…

Dziś minął rok od tamtego dnia, kiedy pierwszy raz odważyłam się wziąć pędzel do ręki.
Moje życie nie jest idealne: z Tomkiem nadal bywa trudno; mama czasem krytykuje; dzieci mają swoje problemy… Ale ja czuję się silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasem patrzę na swoje obrazy i myślę: ile lat straciłam na powtarzaniu sobie „nie mam talentu”? Ile razy pozwoliłam innym decydować o tym, kim jestem?
A może nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa?

Czy wy też kiedyś baliście się być sobą? Co was powstrzymuje przed spełnianiem marzeń?