Oddaliśmy córce mieszkanie po dziadkach: Prezent, który rozdzielił rodzinę
– Mamo, czy musisz znowu o tym mówić? – głos Kasi był zimny, a jej wzrok wbity w ekran telefonu. Siedzieliśmy w kuchni jej nowego mieszkania, tego samego, które jeszcze kilka miesięcy temu tętniło życiem moich rodziców.
– Kasiu, ja tylko pytam, czy moglibyśmy przyjść w niedzielę na obiad. Dawno nie widzieliśmy się z tobą i Michałem – próbowałam mówić spokojnie, choć w środku czułam narastający niepokój.
– Wiesz, mamy plany. Michał chce odpocząć po tygodniu pracy. Może innym razem? – odpowiedziała, nawet na mnie nie patrząc.
To mieszkanie… To miał być prezent z miłości. Nie dla poklasku, nie dla wdzięczności na piśmie. Chcieliśmy tylko pomóc naszej jedynej córce. Ułatwić jej życie. Przekazać coś z serca – coś, co miało dla nas ogromne znaczenie.
Po śmierci mamy mieszkanie stało puste. Przez kilka lat je wynajmowaliśmy, ale zawsze miałam poczucie, że ono czeka na kogoś bliskiego. Kiedy Kasia z Michałem zaczęli mówić o kredycie na własne M, poczułam ukłucie w sercu. Po co mają się zadłużać na całe życie? Przecież mamy to mieszkanie. Z mężem długo rozmawialiśmy, czy to dobry pomysł. On miał wątpliwości:
– A jeśli się pokłócicie? A jeśli kiedyś cię zranią? – pytał Andrzej wieczorami.
– To nasza córka! – odpowiadałam z przekonaniem. – Przecież nie zrobiłaby nam nic złego.
Oddaliśmy im klucze w ciepły, majowy dzień. Kasia była wzruszona, Michał ściskał mnie mocno. Były łzy, uśmiechy i obietnice wspólnych obiadów. Przez chwilę czułam się szczęśliwa jak nigdy.
Ale potem wszystko zaczęło się zmieniać.
Najpierw drobiazgi: Kasia coraz rzadziej odbierała telefon. Na nasze propozycje spotkań odpowiadała wymijająco. Michał przestał dzwonić w sprawach drobnych napraw – wszystko załatwiali już sami. Z czasem przestali zapraszać nas na kawę czy obiad.
Pewnego dnia zadzwoniłam do Kasi:
– Córeczko, może wpadniemy z tatą na chwilę? Upiekłam twoje ulubione ciasto z rabarbarem.
– Mamo… – westchnęła ciężko. – Wiesz, to już nasze mieszkanie. Chcemy mieć trochę prywatności.
Poczułam się jak intruz. Jakbyśmy przekroczyli niewidzialną granicę.
Zaczęłam rozmawiać o tym z Andrzejem:
– Może powinniśmy byli zostawić to mieszkanie? Może ona nie była gotowa?
On tylko wzruszał ramionami:
– Zawsze była samolubna. Pamiętasz, jak miała piętnaście lat i trzaskała drzwiami? Nic się nie zmieniło.
Nie chciałam tego słuchać. Przecież to moja córka! Może po prostu dorasta? Może potrzebuje czasu?
Ale czas mijał, a dystans rósł. Święta spędzali osobno – „bo Michał musi do rodziców”, „bo my chcemy odpocząć”. Urodziny wnuczki obchodziliśmy osobno – my w domu, oni ze znajomymi.
Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę z klatki rodziców:
– Pani Kasiu, jak tam wnuczka? Dawno was nie widziałam u córki.
Zawstydziłam się. Co miałam powiedzieć? Że oddaliśmy im mieszkanie i teraz czujemy się jak niechciani goście?
Wieczorami Andrzej coraz częściej powtarzał:
– Wiesz co? Gdybyśmy to sprzedali i pojechali na wakacje…
Złościłam się wtedy:
– Przestań! To nasza córka! Nie można tak myśleć!
Ale potem przychodziły noce pełne łez i żalu. Czy naprawdę zrobiłam coś złego?
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do Kasi bez zapowiedzi. Otworzyła mi zaskoczona:
– Mamo? Co się stało?
– Musimy porozmawiać – powiedziałam drżącym głosem.
Usiadłyśmy w salonie. Wszystko było inne: nowe meble, inne kolory ścian, nawet zapach się zmienił.
– Kasiu… Czuję się tu obco. Jakby to miejsce już nie było częścią naszej rodziny.
Spojrzała na mnie chłodno:
– Bo to już nasze mieszkanie. Chcemy mieć własny dom, własne zasady.
– Ale przecież… To był prezent z miłości! Myślałam, że będziemy bliżej siebie…
Kasia wzruszyła ramionami:
– Mamo, dorośliśmy. Chcemy żyć po swojemu.
Wyszłam stamtąd ze ściśniętym gardłem. Po raz pierwszy poczułam prawdziwą samotność.
Od tamtej pory widujemy się rzadko. Czasem zadzwonią z życzeniami na święta albo przyślą zdjęcie wnuczki przez internet. Ale to już nie to samo.
Często wracam myślami do tamtego dnia, kiedy oddawaliśmy klucze. Czy powinnam była postąpić inaczej? Czy dobro naprawdę zawsze wraca?
Może powinnam była zostawić to mieszkanie dla siebie? Albo wynająć je komuś innemu?
A może po prostu muszę pogodzić się z tym, że dzieci dorastają i odchodzą?
Czasem patrzę na Andrzeja i widzę w jego oczach ten sam smutek i żal.
Czy warto było oddać wszystko dla miłości? Czy rodzina zawsze musi oznaczać bliskość?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?