„Nie będę cierpiał przez długi twoich rodziców” – historia o tym, jak choroba matki rozbiła moje małżeństwo

– Nie będę cierpiał przez długi twoich rodziców! – Marek krzyknął, trzaskając drzwiami kuchennymi. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, a łzy spływały mi po policzkach szybciej niż mogłam je wycierać. W tej chwili wiedziałam, że coś się w nas złamało.

Mama leżała w szpitalu już trzeci tydzień. Diagnoza: rak trzustki. Ojciec był załamany, a ja – ich jedyna córka – czułam się rozdarta między dwoma światami. Z jednej strony dom rodzinny w Radomiu, gdzie mama walczyła o każdy oddech, a tata nie radził sobie z rzeczywistością. Z drugiej – moje życie w Warszawie, praca w agencji reklamowej i Marek, mój mąż od pięciu lat.

– Musimy im pomóc – powiedziałam cicho, kiedy Marek wrócił do kuchni. – Tata nie ma pieniędzy na leki. Mama potrzebuje specjalistycznej opieki.

– A ja potrzebuję spokoju! – odpowiedział z goryczą. – Twoi rodzice zawsze byli nieodpowiedzialni. Kredyty, pożyczki… Teraz mamy płacić za ich błędy?

Wiedziałam, że Marek nigdy nie przepadał za moimi rodzicami. Uważał, że są naiwni i niezaradni. Ale przecież to była moja mama! Nie mogłam jej zostawić samej z chorobą i długami.

Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Ja jeździłam do Radomia co weekend, zostawiając Marka samego z naszym psem, a on coraz częściej wracał późno z pracy. W niedzielę wieczorem usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole.

– Znowu chcesz pożyczyć im pieniądze? – zapytał bez emocji.

– Nie pożyczyć. Dać. Mama musi mieć te leki. Bez nich…

– A co z naszym kredytem? Z wakacjami? Z remontem łazienki? Myślisz tylko o nich!

Zacisnęłam pięści pod stołem. Chciałam krzyczeć, ale głos ugrzązł mi w gardle.

– To moja rodzina – wyszeptałam.

Marek spojrzał na mnie z chłodem, którego nigdy wcześniej u niego nie widziałam.

– A ja? Ja się nie liczę?

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może naprawdę się rozstaniemy.

Mama słabła z dnia na dzień. Tata dzwonił codziennie, coraz bardziej zrozpaczony. „Nie dam rady bez ciebie” – powtarzał. Przelewałam im pieniądze z oszczędności, które miały być na naszą przyszłość: na dziecko, na mieszkanie większe niż to dwupokojowe na Ochocie. Marek przestał ze mną rozmawiać.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu późno. W przedpokoju stała walizka.

– Co to ma znaczyć? – zapytałam drżącym głosem.

Marek siedział na kanapie, patrząc w pustkę.

– Nie mogę tak żyć – powiedział cicho. – Nie chcę być odpowiedzialny za twoją rodzinę. Mam dość twoich dramatów.

– To nie dramaty! To życie! Moja mama umiera!

– A ja umieram tutaj każdego dnia – odpowiedział spokojnie. – Wybierasz ich, nie mnie.

Nie spałam tej nocy. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Przypomniałam sobie nasze początki: jak Marek przynosił mi kawę do łóżka, jak śmialiśmy się z byle czego, jak planowaliśmy wspólne życie. Gdzie to wszystko się podziało?

Rano zadzwonił tata: „Mama jest w śpiączce”. Spakowałam się w dziesięć minut i pojechałam do Radomia. Marek nawet nie wyszedł z sypialni.

W szpitalu siedziałam przy łóżku mamy i trzymałam ją za rękę. Była taka drobna, prawie przezroczysta. Lekarz powiedział, że zostało jej kilka dni.

Tata płakał jak dziecko. „Nie dam rady sam” – powtarzał w kółko.

Wtedy zadzwonił Marek.

– Wrócisz jeszcze do domu? – zapytał bez żadnych emocji.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

– Musisz wybrać – powiedział tylko i się rozłączył.

Mama odeszła trzy dni później. Byłam przy niej do końca. Tata był jak cień człowieka; musiałam zająć się wszystkim: pogrzebem, papierami, długami…

Kiedy wróciłam do Warszawy po tygodniu, mieszkanie było puste. Na stole leżała kartka: „Nie potrafię tak żyć. Przepraszam”.

Usiadłam na podłodze i płakałam przez godzinę. Potem zadzwoniła ciocia Basia: „Trzymaj się, dziecko”.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak automat: praca-dom-szpital-urzędy. Marek nie odezwał się ani razu. Złożył pozew o rozwód przez internet.

Czułam się zdradzona przez wszystkich: przez los, przez męża, przez własną bezradność wobec choroby mamy i słabości taty.

Czasem zastanawiam się, czy mogłam postąpić inaczej. Czy powinnam była wybrać Marka? Czy lojalność wobec rodziny zawsze musi oznaczać stratę czegoś innego?

Może nie da się mieć wszystkiego naraz? Może życie to ciągłe wybory między tymi, których kochamy?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy można być lojalnym wobec wszystkich naraz?