Codziennie gotuję dla córki i jej dzieci – czy jestem tylko ich kucharką?
Drzwi mojego mieszkania zatrzęsły się od głośnego stukania. Zanim zdążyłam odłożyć łyżkę, już słyszałam tupot dziecięcych stóp na klatce schodowej. – Babciu, jesteśmy głodni! – krzyknął najmłodszy, Franek, zanim jeszcze przekroczył próg. Za nim wbiegły bliźniaczki, Lena i Maja, a na końcu moja córka, Agata, z telefonem przy uchu i siatką pieluch pod pachą.
Mam na imię Barbara. Mam 62 lata i od śmierci męża mieszkam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Przez całe życie byłam nauczycielką polskiego, a teraz jestem emerytką. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć dom pełen dziecięcego śmiechu, ale nie sądziłam, że spełnienie tego marzenia będzie tak wyczerpujące.
Agata ma 34 lata, jej mąż Paweł pracuje w delegacjach po całej Polsce. Ona sama jest na urlopie wychowawczym z trójką dzieci: Lena i Maja mają po 7 lat, Franek – 4. Od roku codziennie przychodzą do mnie na obiad. Na początku cieszyłam się – w końcu mogłam być częścią ich życia, a wnuki były moją dumą. Ale z czasem to wszystko zaczęło mnie przerastać.
Dzień w dzień wstaję o szóstej rano. Najpierw kawa, potem zakupy – ziemniaki, mięso, warzywa. Emerytura nie jest duża, ale przecież dzieci muszą jeść zdrowo. Gotuję rosół, piekę naleśniki, lepię pierogi. Czasem nawet piekę ciasto, bo wiem, że Lena uwielbia sernik. Ale kiedy patrzę na pustą lodówkę pod wieczór i liczę drobne w portmonetce, zaczynam się zastanawiać: czy to jeszcze miłość do rodziny, czy już wykorzystywanie?
– Mamo, masz może jeszcze trochę kotletów? Paweł wróci późno i nie zdążę nic ugotować – pyta Agata niemal codziennie. Oczywiście daję jej wszystko, co mam. Nawet jeśli sama jem potem tylko kromkę chleba z masłem.
Dzieci są cudowne, ale potrafią narobić bałaganu jak tornado. Wbiegają do salonu z brudnymi butami, rozrzucają zabawki po całym mieszkaniu. – Babciu, gdzie są moje klocki? – wrzeszczy Franek. – Babciu, Lena mnie uderzyła! – płacze Maja. Agata siedzi wtedy na kanapie z telefonem i przegląda Facebooka albo rozmawia z koleżanką.
– Agata, może byś posprzątała po dzieciach? – próbuję delikatnie zasugerować.
– Oj mamo, przecież ty zawsze lubiłaś mieć dom pełen ludzi! – odpowiada z uśmiechem i nawet nie podnosi się z miejsca.
Czasem czuję się jak służąca we własnym domu. Po ich wyjściu zostaje mi góra naczyń do zmywania i plamy na dywanie. Kiedyś próbowałam powiedzieć Agacie, że jestem zmęczona:
– Może przychodźcie rzadziej? Albo gotujcie czasem u siebie?
– Mamo! Przecież dzieci cię kochają! Chcesz je karać za to, że chcą być z tobą? – odpowiedziała z wyrzutem.
Poczułam się podle. Przecież nie chcę odtrącać wnuków. Ale czy naprawdę muszę być ich kucharką i sprzątaczką codziennie?
Ostatnio sytuacja się zaostrzyła. W zeszły piątek Lena rozlała sok malinowy na moją nową narzutę. Zamiast przeprosić, Agata tylko wzruszyła ramionami:
– No trudno, dzieci są dzieci.
A ja poczułam łzy napływające do oczu. To była narzuta kupiona za ostatnie oszczędności.
Wieczorem zadzwoniłam do mojej siostry Danuty.
– Basia, musisz postawić granice! – powiedziała stanowczo. – Inaczej wykończysz się psychicznie i finansowo.
– Ale jak? Boję się, że Agata się obrazi i przestanie przychodzić…
– A może właśnie tego potrzebujesz? Trochę ciszy?
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok i myślałam: czy jestem złą matką? Czy powinnam poświęcić wszystko dla córki i wnuków?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Agatą poważnie.
– Agata, musimy ustalić jakieś zasady. Nie dam rady codziennie gotować dla was wszystkich. Moja emerytura nie wystarcza na pięcioosobową rodzinę.
Agata spojrzała na mnie jakbym ją zdradziła.
– To co mamy zrobić? Dzieci muszą jeść! Chcesz żeby chodziły głodne?
– Nie o to chodzi… Po prostu… może gotujcie czasem u siebie? Albo przychodźcie dwa-trzy razy w tygodniu?
Agata zerwała się z miejsca.
– Wiedziałam! Zawsze byłaś samolubna! Myślisz tylko o sobie!
Trzasnęła drzwiami i wyszła z dziećmi bez słowa pożegnania.
Przez trzy dni nie miałam od nich żadnego znaku życia. Czułam się okropnie – samotna i winna. Zaczęłam nawet płakać nad pustym stołem podczas obiadu.
Czwartego dnia zadzwonił Paweł.
– Pani Basiu… Agata jest obrażona, ale dzieci pytają o babcię. Może byśmy przyszli w sobotę na obiad? Ja pomogę posprzątać.
Zgodziłam się niepewnie.
W sobotę przyszli wszyscy razem. Paweł rzeczywiście pomógł mi w kuchni i po obiedzie zebrał naczynia do zmywarki. Dzieci były spokojniejsze niż zwykle.
Po posiłku usiedliśmy razem przy stole.
– Babciu, możemy przychodzić raz w tygodniu? – zapytała cicho Lena.
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie.
– Oczywiście kochanie… Ale tylko jeśli będziecie pomagać babci sprzątać po obiedzie.
Dzieci pokiwały głowami.
Agata długo milczała. W końcu powiedziała:
– Przepraszam mamo… Nie zauważyłam jak bardzo jesteś zmęczona. Po prostu… czasem czuję się taka samotna z tym wszystkim.
Objęłam ją mocno.
– Ja też bywam samotna… Ale musimy dbać o siebie nawzajem.
Od tamtej pory spotykamy się raz w tygodniu na wspólny obiad. Czasem dzwonią częściej – wtedy rozmawiamy przez telefon albo idziemy razem na spacer do parku. Mój dom odzyskał spokój, a ja znów cieszę się na widok rodziny – bez poczucia obowiązku i zmęczenia.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę trzeba poświęcić wszystko dla bliskich? A może prawdziwa miłość to także umiejętność stawiania granic? Co wy o tym myślicie?