Zostawiłeś nas, a teraz jesteśmy sobie obcy: Historia jednej matki z Krakowa
– Dlaczego tata nas zostawił? – usłyszałam nagle głos mojej córki, gdy tylko przekroczyłam próg naszego mieszkania na osiedlu w Nowej Hucie. Byłam przemoczona po całym dniu pracy w szpitalu, a jej pytanie uderzyło mnie mocniej niż zimny deszcz. Zosia siedziała na podłodze, otoczona zeszytami i kredkami, z oczami pełnymi łez. – Mamo, czy on kiedyś wróci?
Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. – Nie wiem, kochanie – wyszeptałam, zdejmując mokre buty. – Ale ja zawsze tu będę.
Zosia ma dziesięć lat. Urodziła się w grudniu, gdy śnieg przykrywał Planty, a ja marzyłam o rodzinie, której nigdy nie miałam. Jej ojciec, Michał, zniknął z naszego życia tuż po jej pierwszych urodzinach. Powiedział tylko: „Nie jestem gotowy na bycie ojcem. To mnie przerasta.” I wyszedł, zostawiając mnie z niemowlakiem i poczuciem winy, które przez lata nie chciało mnie opuścić.
Moja mama, Barbara, mieszkała wtedy w Tarnowie i przyjeżdżała do nas tylko na weekendy. Sama opiekowała się moim chorym dziadkiem, więc nie mogła zostać dłużej. Wszyscy powtarzali: „Anka, dasz radę! Jesteś silna!” Ale nikt nie widział moich łez w poduszkę, gdy Zosia spała.
Przez pierwsze lata żyłam jak automat. Wstawałam przed świtem, szykowałam Zosię do przedszkola i biegłam na dyżur do szpitala. Po powrocie czekały na mnie pranie, gotowanie i niekończące się pytania: „Dlaczego tata nie przychodzi? Czy mnie nie kocha?”
Pewnego wieczoru, gdy jadłyśmy razem rosół, Zosia zapytała cicho: – Mamo, czy tata przyjdzie na moje urodziny? Poczułam gulę w gardle. – Może kiedyś… – odpowiedziałam wymijająco, bo prawda była taka, że Michał nie odezwał się do nas od lat.
Czasem widywałam go przypadkiem na ulicy. Zawsze odwracał wzrok i przyspieszał kroku. Raz podeszłam do niego: – Michał, Zosia cię potrzebuje. Chociaż na chwilę…
– Nie potrafię być ojcem – rzucił i odszedł bez słowa.
Zosia dorastała bez niego. Pierwszy ząb wypadł jej podczas mojej nocnej zmiany; sąsiadka pani Irena ją pocieszała. Pierwszy dzień szkoły przegapiłam przez nagły dyżur na oddziale ratunkowym. Po powrocie znalazłam rysunek: ona i ja trzymamy się za ręce przed szkołą. Ojca nie było.
Problemy narastały z każdym miesiącem. Czynsz rósł szybciej niż moja pensja pielęgniarki; zimą marzłyśmy pod kocem, bo oszczędzałam na ogrzewaniu. Zosia pytała: – Mamo, czemu nie mamy ciepłej wody jak inni?
– Bo czasem trzeba wybierać – odpowiadałam wymijająco.
Najtrudniejsze były soboty, gdy jej koleżanki szły z ojcami na lodowisko albo do kina. Zosia patrzyła przez okno na ich szczęśliwe twarze. – Mamo, dlaczego ja nie mam taty jak inne dzieci?
Czasem uciekałam do przyjaciółki Kasi na kawę, żeby choć na chwilę zapomnieć o samotności. Kasia mówiła: – Wiesz ile kobiet przechodzi przez to samo? Nie jesteś sama. Ale ja czułam się najbardziej samotna na świecie.
Pewnego dnia Zosia wróciła ze szkoły zapłakana. – Dzieci mówią, że tata mnie nie kocha, bo nigdy po mnie nie przychodzi! Przytuliłam ją najmocniej jak potrafiłam.
– Jesteś najważniejsza na świecie. To nie twoja wina.
Ale nocami dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Może powinnam była bardziej się starać? Może by został, gdybym mniej narzekała ze zmęczenia? Może to ja go wypchnęłam?
Zimą Zosia ciężko zachorowała – wysoka gorączka i kaszel nie dawały jej spać przez trzy noce. Siedziałam przy niej bez snu, modląc się o cud. Gdy wyzdrowiała, spojrzała na mnie i powiedziała: – Mamo, jesteś moją bohaterką. Wtedy pierwszy raz poczułam, że może jednak robię coś dobrze.
Ale tydzień temu wydarzyło się coś, co złamało mnie bardziej niż wszystko wcześniej. Wróciłam późno z pracy; Zosia siedziała przy stole otoczona książkami.
– Ty zawsze jesteś zmęczona albo cię nie ma. Tata nas zostawił, a teraz nawet my jesteśmy sobie obce – powiedziała zimno.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Usiadłam obok niej i zaczęłam płakać.
Tej nocy nie zmrużyłam oka. Myślałam o wszystkim, co poświęciłam: młodość, marzenia o podróżach… Wszystko dla niej. A to wciąż za mało.
Rano jadłyśmy śniadanie w ciszy. Spojrzałam na Zosię i zapytałam: – Wiesz jak bardzo cię kocham?
Wzruszyła ramionami.
Teraz siedzę sama w kuchni i piszę te słowa – może dla siebie samej, może dla innych matek takich jak ja.
I pytam: ile jeszcze wytrzymam? Czy to ja popełniam błąd, czy po prostu świat jest taki, że matki zawsze muszą walczyć samotnie?
Czy jedna osoba może być wystarczająca dla dwojga? Co wy o tym myślicie?