Dom oddany za miłość: Wyznanie Hanny Stanisławówny

— Mamo, przecież mówiłaś, że chcesz, żebyśmy tu mieszkali wszyscy razem — głos mojej córki, Magdy, odbijał się echem w pustym salonie. Stałam przy oknie, patrząc na ogród, który pielęgnowałam przez trzydzieści lat. Śliwa już kwitła, a ja czułam w gardle gulę większą niż kiedykolwiek wcześniej.

— Tak, mówiłam… — odpowiedziałam cicho, nie odwracając się. — Ale nie sądziłam, że to będzie oznaczać, że nie będę miała już swojego miejsca.

Magda westchnęła ciężko. — Mamo, przecież to tylko formalność. Przepiszesz dom na nas, a my się tobą zaopiekujemy. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

To był początek końca. Wtedy jeszcze wierzyłam, że rodzina to podstawa. Że dzieci będą blisko, gdy się zestarzeję. Że rodzinny dom można zamienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spędzę wieczór.

Nazywam się Hanna Stanisławówna. Kiedyś znała mnie cała ulica jako gospodynię przestronnego domu przy ulicy Lipowej w Radomiu. Zawsze pachniało u mnie ciastem drożdżowym i świeżo skoszoną trawą. Dzieciaki z sąsiedztwa przychodziły po kompot, a mój mąż, świętej pamięci Zbyszek, śmiał się, że mam serce większe niż cały nasz dom.

Zostałam wdową wcześnie. Magda i Tomek byli wtedy jeszcze w liceum. Pracowałam na dwa etaty — w szkole i w bibliotece — żeby niczego im nie brakowało. Ograniczałam swoje potrzeby do minimum: nowy płaszcz? Może za rok. Wakacje? Tylko nad jeziorem u siostry. Wszystko dla dzieci.

Kiedy dorosły, myślałam, że teraz przyjdzie czas na mnie. Może wyremontuję kuchnię? Może pojadę do sanatorium? Ale wtedy Magda rozwiodła się z mężem i wróciła z dwójką dzieci pod mój dach. Tomek stracił pracę i przez pół roku spał na kanapie w salonie. Nie narzekałam. Przecież rodzina to podstawa.

Wszystko zmieniło się dwa lata temu. Magda poznała nowego partnera — Pawła. Przystojny, wygadany, z własną firmą budowlaną. Szybko zaczął rządzić w moim domu: „Pani Haniu, trzeba by tu zrobić generalny remont!” — mówił z uśmiechem i już następnego dnia przestawiał meble bez pytania.

— Mamo, Paweł się zna na takich sprawach — tłumaczyła Magda. — Chce dla nas dobrze.

Tomek coraz rzadziej wpadał do domu. W końcu znalazł pracę w Warszawie i wyprowadził się do kawalerki na Ursynowie. Zostałam sama z Magdą, jej dziećmi i Pawłem.

Pewnego wieczoru usiedliśmy przy stole. Magda wyciągnęła jakieś papiery.

— Mamo, Paweł mówi, że powinnaś przepisać dom na nas — powiedziała bez ogródek. — To zabezpieczenie dla dzieci. Ty przecież i tak już nie chcesz nic zmieniać.

Zatkało mnie. — Ale… przecież to mój dom.

— Formalnie tak, ale przecież mieszkamy tu wszyscy razem! — Paweł wtrącił się z uśmiechem.

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, patrząc na zdjęcia Zbyszka na komodzie. „Co byś zrobił?” — pytałam w myślach.

Rano podpisałam papiery.

Przez kilka miesięcy wszystko było jak dawniej. Ale potem zaczęły się drobne uszczypliwości: „Mamo, może byś już nie gotowała tych starych zup? Dzieci wolą pizzę.” „Mamo, nie przesuwaj mebli w salonie.” „Mamo, nie wchodź do pokoju dzieci bez pukania!”

Czułam się coraz bardziej obca we własnym domu.

Pewnego dnia wróciłam ze spaceru i zobaczyłam swoje rzeczy spakowane w kartony na ganku.

— Mamo… Paweł mówi, że powinnaś trochę odpocząć od nas — Magda nie patrzyła mi w oczy.

— Odpocząć? Gdzie mam pójść?

— Możesz pojechać do Tomka albo do cioci Basi na wieś… Przecież masz emeryturę.

Stałam jak sparaliżowana. Przez gardło nie mogło mi przejść ani jedno słowo.

Zadzwoniłam do Tomka. Odebrał po kilku sygnałach.

— Mamo? Co się stało?

— Tomek… Magda… oni mnie wyrzucili z domu.

Cisza po drugiej stronie była dłuższa niż zwykle.

— Przyjedź do mnie — powiedział w końcu cicho.

Pojechałam do Warszawy z jedną walizką i torbą pełną leków. Tomkowa kawalerka była ciasna i pełna pudeł po pizzy. Syn był zajęty pracą od rana do nocy.

— Mamo, musisz zrozumieć… Ja tu ledwo się mieszczę sam — tłumaczył się nerwowo.

Nie chciałam być ciężarem. Po tygodniu przeniosłam się do cioci Basi na wieś pod Puławami. Tam przynajmniej nikt nie patrzył na mnie jak na intruza.

Ale tęskniłam za swoim domem. Za ogrodem, za zapachem świeżo upieczonego chleba, za śmiechem wnuków.

Czasem dzwonię do Magdy. Odbiera rzadko. Z wnukami rozmawiam przez telefon raz na miesiąc.

W nocy budzę się i pytam siebie: czy warto było wszystko oddać dla innych? Czy rodzina naprawdę jest najważniejsza? Czy dom to tylko ściany i dach, czy może coś więcej?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Bo ja już nie wiem.