Przełomowa chwila w kawiarni: moment olśnienia

Zimny wiatr szarpał moim płaszczem, kiedy z trudem otwierałam drzwi do kawiarni „Cynamon” na rynku w Zabrzu. Była ósma rano, a ja już czułam się jak po całym dniu pracy. W środku pachniało świeżymi drożdżówkami i kawą, ale ja nie miałam apetytu – w głowie dudniły mi słowa mojego męża z poprzedniego wieczoru: „Po co ci ta nowa sukienka? I tak nigdzie nie wychodzisz”. Zacisnęłam zęby, próbując nie rozpłakać się przy baristce.

W kolejce przede mną stała grupka młodych chłopaków. Jeden z nich spojrzał na mnie i szepnął do kolegi: „Patrz, jaka zmęczona. Pewnie znowu przyszła narzekać na życie”. Usłyszałam to wyraźnie. Poczułam, jakby ktoś mnie spoliczkował. Przez chwilę miałam ochotę wybiec z kawiarni, ale zostałam. Musiałam zebrać myśli.

Mam na imię Renata. Mam 52 lata i przez większość życia byłam niewidzialna – dla męża, dzieci, nawet dla siebie. Wyszłam za Marka tuż po maturze. On był moją pierwszą miłością, a ja jego „aniołem”. Tak mówił na początku. Potem anioł zamienił się w służącą. Marek stracił pracę w kopalni po restrukturyzacji i nigdy już nie podjął stałego zatrudnienia. „Nie ma roboty dla takich jak ja” – powtarzał, leżąc godzinami przed telewizorem.

Mamy dwójkę dzieci: syna Pawła i córkę Martynę. Paweł wyjechał do Anglii zaraz po studiach i kontaktuje się tylko wtedy, gdy potrzebuje pieniędzy. Martyna mieszka z nami wraz z dwuletnią córeczką, bo jej partner zostawił ją zaraz po porodzie. Pracuję na dwa etaty – rano sprzątam w szkole podstawowej, po południu jestem kasjerką w Biedronce. Wszystko po to, żeby Marek miał na papierosy, Martyna na pieluchy, a Paweł na ratę samochodu za granicą.

Tego ranka w kawiarni poczułam, że coś we mnie pękło. Zaparzyli mi kawę na wynos i usiadłam przy oknie. Przypomniałam sobie, jak kiedyś marzyłam o własnym biznesie – chciałam otworzyć kwiaciarnię. Ale Marek zawsze mówił: „Po co ci to? I tak nie dasz rady”.

Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do Martyny:
– Cześć, mamo! – odezwała się zaspana.
– Martyna, musimy porozmawiać. Od przyszłego miesiąca nie będę już mogła dawać ci pieniędzy na wszystko. Musisz znaleźć pracę albo opiekunkę dla Oliwki.
– Co?! Mamo, zwariowałaś? Jak mam pracować z dzieckiem?
– Tak jak inne matki – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo.

Rozłączyła się bez słowa.

Wróciłam do domu później niż zwykle. Marek siedział w kuchni i krzyczał:
– Gdzie byłaś tak długo? Obiad zimny! I czemu nie ma piwa w lodówce?
Patrzyłam na niego i czułam tylko pustkę.
– Marek, musimy porozmawiać – zaczęłam.
– Znowu będziesz marudzić? – prychnął.
– Chcę rozwodu.
Zamarł z widelcem w ręku.
– Co ty gadasz?!
– Mam dość bycia twoją służącą. Od dziś każdy dba o siebie.

Martyna weszła do kuchni z płaczącą Oliwką:
– Mamo, nie możesz nas zostawić!
– Nie zostawiam was. Ale nie będę już was utrzymywać kosztem własnego zdrowia.

Wyszłam z domu i poszłam przed siebie. Na ławce w parku usiadłam obok starszej pani. Zaczęłyśmy rozmawiać o życiu. Powiedziała mi coś, co zapamiętam do końca życia:
– Dzieci muszą nauczyć się samodzielności. Inaczej nigdy nie będą szczęśliwe.

Następnego dnia poszłam do fryzjera – pierwszy raz od lat. Obcięłam włosy na krótko i pofarbowałam je na kasztanowy kolor. Kupiłam sobie nowy płaszcz i buty na obcasie. Kiedy wróciłam do domu, Marek patrzył na mnie jak na obcą osobę.
– Co ty wyprawiasz? – spytał z pogardą.
– Zaczynam żyć dla siebie – odpowiedziałam spokojnie.

Martyna przez kilka dni nie odzywała się do mnie wcale. Potem przyszła wieczorem do mojego pokoju:
– Mamo… przepraszam za wszystko. Znalazłam pracę w żłobku. Ola będzie miała miejsce za darmo.
Przytuliłyśmy się obie i płakałyśmy długo.

Marek próbował mnie przekonać, żebym zmieniła zdanie:
– Przecież nie dasz sobie rady sama! Kto ci pomoże?
– Pomogę sobie sama – odpowiedziałam pewnie.

Złożyłam pozew o rozwód i wynajęłam małe mieszkanie na osiedlu Kopernika. Było skromne, ale moje własne. Zaczęłam chodzić na zajęcia plastyczne do domu kultury i poznałam tam ludzi takich jak ja – zmęczonych życiem, ale gotowych zacząć od nowa.

Po kilku miesiącach dostałam propozycję pracy w kwiaciarni pani Haliny. Było ciężko – ręce bolały od noszenia doniczek, ale byłam szczęśliwa jak nigdy dotąd. Codziennie rano piłam kawę przy oknie wystawowym i patrzyłam na ludzi spieszących się do pracy.

Martyna odwiedza mnie regularnie z Oliwką. Nasza relacja jest inna – bardziej partnerska. Paweł przestał dzwonić po pieniądze; podobno znalazł lepszą pracę i sam spłaca kredyt.

Marek… Cóż, czasem widuję go na rynku pod sklepem monopolowym. Wygląda starzej niż ja.

Często myślę o tym poranku w kawiarni „Cynamon”. Gdyby nie tamto upokorzenie, może nigdy nie zdobyłabym się na odwagę zmienić swoje życie.

Czy naprawdę trzeba dotknąć dna, żeby nauczyć się kochać siebie? Czy można było to zrobić wcześniej? Może ktoś z was zna odpowiedź…