Teściowa bliższa niż rodzona matka: gorzka prawda mojego życia
– Znowu przyszłaś z płaczem? – głos mojej mamy odbił się echem w ciasnej kuchni pachnącej starym tłuszczem i papierosami. Stałam w progu, trzymając w rękach rozdartą kurtkę i mokre od łez policzki. Miałam wtedy czternaście lat i po raz kolejny wróciłam ze szkoły z poczuciem, że cały świat jest przeciwko mnie. – Nie możesz być choć raz normalna? – dodała, nawet nie patrząc mi w oczy, tylko mieszając zupę.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem dla niej ciężarem. Nie byłam córką, którą się przytula, pyta o dzień, czy nawet gani z troską. Byłam obowiązkiem, który trzeba odhaczyć na liście codziennych spraw. Moja mama, Barbara, zawsze powtarzała, że życie ją nie rozpieszczało. Ale czy to znaczyło, że ja też muszę cierpieć?
Przez całe dzieciństwo czułam się jak cień. Gdy miałam gorączkę, dostawałam aspirynę i polecenie: „Nie przeszkadzaj”. Gdy płakałam po kłótni z koleżanką, słyszałam: „Przestań się mazać”. Gdy dostałam piątkę z matematyki – „No i co z tego?”. Z czasem nauczyłam się nie mówić nic. Przestałam prosić o pomoc, przestałam dzielić się radościami. W domu było cicho – tylko telewizor grał głośniej niż nasze rozmowy.
Kiedy poznałam Pawła na studiach w Krakowie, nie wierzyłam, że ktoś może mnie pokochać naprawdę. On był inny – czuły, uważny, zawsze gotów wysłuchać. Po roku znajomości zaprosił mnie do swojego rodzinnego domu w Nowym Sączu. Byłam przerażona – bałam się, że jego rodzina będzie taka sama jak moja: chłodna, zamknięta, pełna pretensji.
Pierwsze spotkanie z jego mamą, panią Grażyną, pamiętam do dziś. Otworzyła drzwi z szerokim uśmiechem i objęła mnie ramionami tak mocno, że aż zabrakło mi tchu. – Witaj w domu! – powiedziała z ciepłem w głosie. Wtedy coś we mnie pękło. Przez cały weekend pytała mnie o wszystko: co lubię jeść, jak mi idzie na studiach, czy nie potrzebuję pomocy. Czułam się jak ktoś ważny.
Z czasem zaczęłam odwiedzać ich coraz częściej. Grażyna nauczyła mnie gotować rosół tak, żeby był klarowny i pachniał domem. Pokazała mi, jak dbać o kwiaty na balkonie i jak rozmawiać z ludźmi tak, żeby czuli się wysłuchani. Kiedy miałam trudny egzamin i dzwoniłam do niej zapłakana, mówiła: – Dasz radę, jesteś mądra i silna. Nawet jeśli nie zdasz – świat się nie zawali.
Moja własna mama nigdy nie powiedziała mi takich słów.
Po ślubie zamieszkaliśmy z Pawłem w Krakowie. Grażyna dzwoniła co kilka dni: – Jak się czujesz? Co u was? Może przyjedziecie na obiad? Barbara zadzwoniła raz na miesiąc – zwykle po to, żeby zapytać, czy mogę jej pożyczyć pieniądze albo zrobić zakupy przez internet.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Grażyna z pytaniem: – Czy możesz przyjechać? Mam grypę i nie mam siły wyjść z łóżka. Bez zastanowienia wsiadłam w pociąg i pojechałam do Nowego Sącza. Gotowałam jej herbatę z cytryną, zmieniałam pościel, siedziałam przy niej wieczorami i słuchałam opowieści o jej młodości. Czułam się potrzebna – pierwszy raz w życiu.
Kiedy wróciłam do Krakowa, zadzwoniła Barbara:
– Gdzie byłaś? Próbowałam się dodzwonić.
– Byłam u Grażyny, była chora.
– Aha… No tak. Teraz ona jest twoją matką?
W jej głosie słyszałam żal i gorycz. Ale nie potrafiłam już udawać wdzięczności za coś, czego nigdy nie dostałam.
Z czasem relacja z moją mamą stawała się coraz bardziej napięta. Kiedy urodził się nasz syn Michałek, Grażyna przyjechała do nas na dwa tygodnie – gotowała obiady, pomagała w nocy przy dziecku, tuliła mnie, kiedy płakałam ze zmęczenia. Barbara przyjechała na chrzciny – wręczyła prezent i wyszła po godzinie.
Paweł czasem pytał:
– Czemu nie próbujesz pogadać z mamą?
– Bo ona nie chce rozmawiać – odpowiadałam. – Dla niej jestem tylko obowiązkiem.
Najbardziej bolało mnie to podczas świąt. U Grażyny choinka zawsze pachniała lasem, stół uginał się od potraw, a śmiech dzieci rozbrzmiewał w całym domu. U Barbary było cicho – barszcz z torebki i suchy makowiec z Biedronki. Nawet kolędy leciały tylko z radia.
W zeszłym roku Barbara zachorowała na zapalenie płuc. Pojechałam do niej z poczucia obowiązku. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie w milczeniu. Próbowałam zacząć rozmowę:
– Mamo…
– Nie musisz tu być – przerwała mi chłodno.
– Ale chcę pomóc…
– Nie potrzebuję twojej litości.
Wyszłam stamtąd ze ściśniętym gardłem.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy gdybym była inną córką – bardziej radosną, mniej wymagającą – dostałabym od Barbary choć odrobinę czułości? A może to ona nigdy nie nauczyła się kochać?
Dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To ludzie, którzy są przy tobie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebujesz. Grażyna stała się dla mnie matką – tą prawdziwą, która tuli bez powodu i wierzy we mnie nawet wtedy, gdy sama w siebie nie wierzę.
Czasem patrzę na Michałka i myślę: czy ja będę umiała być dla niego taką matką jak Grażyna? Czy można przerwać łańcuch chłodu i obojętności? Czy wy też czuliście kiedyś, że ktoś obcy stał się wam bliższy niż własna rodzina?