„Kocham mojego syna, ale nie mogę znieść córki” – historia matki, która przegrała z własnym sercem
– Znowu nie posprzątałaś po sobie! – wrzasnęłam, widząc porozrzucane książki na stole. Moja córka, Ania, nawet nie podniosła wzroku znad zeszytu. – Zaraz to zrobię, mamo – odpowiedziała cicho, jakby już wiedziała, że i tak nie ma sensu się tłumaczyć.
Mój syn, Michał, właśnie wszedł do kuchni. Uśmiechnął się szeroko i rzucił: – Cześć, mamo! Pomóc ci z obiadem?
– Oczywiście, kochanie – odpowiedziałam odruchowo cieplejszym tonem. Zawsze był taki grzeczny, taki pomocny. W przeciwieństwie do niej.
Nie wiem, kiedy zaczęłam faworyzować Michała. Może wtedy, gdy Ania po raz pierwszy tupnęła nogą i powiedziała „nie”, a on zawsze był posłuszny? Może wtedy, gdy sąsiadki zaczęły chwalić mojego syna za dobre wychowanie, a o córce mówiły tylko: „taka cicha, taka zamknięta w sobie”?
Z czasem przestałam nawet próbować ukrywać swoje uczucia. Michał dostawał najlepsze kawałki ciasta, a Ania słyszała tylko: „Znowu się spóźniłaś”, „Dlaczego nie możesz być jak brat?”. Mój mąż, Marek, próbował czasem interweniować. – Daj jej spokój, ona też się stara – mówił cicho, ale ja tylko machałam ręką.
– Nie rozumiesz, ona mnie prowokuje! – tłumaczyłam mu pewnego wieczoru. – Wszystko robi na opak!
– Może po prostu jest inna? – zapytał wtedy Marek.
Nie chciałam tego słuchać. W moim świecie dzieci miały być posłuszne i wdzięczne. Michał taki był. Ania nie.
Pamiętam dzień jej osiemnastych urodzin. Michał przyszedł z bukietem róż i prezentem. Ja upiekłam jej tort, ale nawet nie zapytałam, jaki smak lubi. Goście śmiali się i rozmawiali z Michałem, a ona siedziała w kącie i patrzyła w okno. Po imprezie podeszła do mnie:
– Mamo… czy ty mnie w ogóle lubisz?
Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież ją kochałam… chyba? Ale czy ją lubiłam? Czy kiedykolwiek dałam jej to odczuć?
– Nie przesadzaj – rzuciłam szorstko. – Przestań się użalać nad sobą.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam łzy w jej oczach.
Czas płynął. Michał wyjechał na studia do Warszawy, dzwonił codziennie, opowiadał o wszystkim. Ania wybrała ASP w Krakowie. Nie pytałam dlaczego akurat tam – byłam pewna, że to kolejny bunt przeciwko mnie.
Zaczęły się ciche dni. Marek coraz częściej zamykał się w swoim warsztacie. Ja zajmowałam się domem i czekałam na telefon od Michała. Ania dzwoniła rzadko. Kiedy już to robiła, rozmowy były krótkie i pełne niezręczności.
Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka: – Pani Zosiu, widziała pani Anię? Podobno miała wypadek na rowerze…
Serce mi zamarło. Zadzwoniłam do niej natychmiast.
– Wszystko w porządku – usłyszałam jej głos. – Nie martw się.
Nie martw się… Jakby wiedziała, że nie potrafię się o nią martwić tak jak o Michała.
Minęły lata. Michał założył rodzinę, często przyjeżdżał z żoną i dziećmi. Ania pojawiała się rzadko – zawsze sama, zawsze na chwilę. Przynosiła mi obrazy, które malowała.
– To dla ciebie – mówiła cicho.
Odkładałam je na strychu.
Któregoś dnia Marek zachorował. Rak trzustki. Szybko gasł w oczach. Wtedy Ania przyjechała na stałe do domu.
– Pomogę ci przy tacie – powiedziała bez wyrzutu.
Była cicha, opanowana, cierpliwa. To ona myła ojca, podawała mu leki, rozmawiała z lekarzami. Ja nie potrafiłam patrzeć na Marka w takim stanie.
Pewnej nocy usiadłyśmy razem przy jego łóżku.
– Mamo… dlaczego nigdy mnie nie przytuliłaś? – zapytała nagle Ania.
Zabrakło mi słów.
– Próbowałam być taka jak Michał… ale nigdy nie byłam wystarczająca dla ciebie – dodała szeptem.
Wybuchłam płaczem.
– Przepraszam… ja nie umiałam inaczej…
Marek zmarł kilka dni później.
Po pogrzebie Michał wrócił do Warszawy. Zostałyśmy same w pustym domu.
Ania zaczęła sprzątać strych. Znalazła swoje obrazy.
– Nigdy ich nawet nie obejrzałaś…
Patrzyłam na nią i widziałam kobietę silną, utalentowaną i dobrą. Jak mogłam tego nie zauważyć?
Próbowałam naprawić relację. Zapraszałam ją na herbatę, pytałam o jej życie. Było trudno – między nami rosły lata milczenia i żalu.
Pewnego dnia przyszła do mnie z nowym obrazem.
– Namalowałam nas dwie…
Na płótnie były dwie kobiety: jedna z zamkniętymi oczami i druga wyciągająca do niej rękę.
Popłakałam się po raz pierwszy od śmierci Marka.
Dziś wiem jedno: kochać dziecko to za mało. Trzeba je też akceptować takim, jakie jest.
Czy można cofnąć czas? Czy moje przeprosiny wystarczą? Czy wy też kiedyś skrzywdziliście kogoś bliskiego przez własną ślepotę?