Bezdomność serca: Historia Bartka, chłopca porzuconego w polskim szpitalu

„Nie chcę go widzieć! Niech go zabiorą!” – ten krzyk kobiety zza drzwi porodówki rozciął ciszę szpitalnego korytarza w Warszawie. Byłem wtedy noworodkiem, ale ten dźwięk, jakby echo, wraca do mnie w snach przez całe życie. Pielęgniarka, pani Halina, opowiadała mi później, że moja matka nawet nie spojrzała na mnie po porodzie. Ojciec? Nawet nie pojawił się w szpitalu. Urodziłem się z rzadką chorobą genetyczną – lekarze od razu zauważyli deformacje dłoni i nietypowy kolor oczu. W Polsce, gdzie o chorobach się milczy, a inność budzi lęk, byłem zbędny już od pierwszego oddechu.

Pierwsze miesiące mojego życia upłynęły w szpitalnym łóżeczku. Pani Halina była dla mnie wszystkim – karmiła mnie, tuliła, śpiewała kołysanki. „Bartek, jesteś moim promykiem”, szeptała, wycierając mi łzy. Ale ona nie mogła mnie zatrzymać. Po trzech miesiącach trafiłem do domu dziecka na Pradze. Tam po raz pierwszy zrozumiałem, czym jest samotność.

Dzieci wytykały mnie palcami. „Patrzcie, mutant!” – krzyczał Kacper, a reszta biegała wokół mnie jakby byłem dziwolągiem z cyrku. Wychowawczyni pani Teresa próbowała mnie bronić, ale nie mogła być wszędzie. Najgorsze były noce – cisza przerywana tylko skrzypieniem łóżek i szeptami dzieci marzących o adopcji. Ja nie marzyłem. Wiedziałem, że nikt nie zechce chorego dziecka.

Gdy miałem sześć lat, przeniesiono mnie do rodziny zastępczej Nowaków w małej wsi pod Radomiem. Anna i Marek Nowakowie nie mieli własnych dzieci. Anna była surowa, ale sprawiedliwa. „Bartek, u nas obowiązują zasady”, powiedziała pierwszego dnia, pokazując mi mój pokój. Marek milczał, patrzył na mnie spod byka. Po raz pierwszy miałem własne łóżko i biurko do odrabiania lekcji, ale nie czułem się częścią tej rodziny.

W szkole dzieci mnie unikały. „Nie bawcie się z nim, bo się zarazicie!” – szeptała Ola z mojej klasy. Nauczycielka plastyki pani Iwona starała się mnie angażować we wszystko, ale mury już dawno zostały postawione. Najbardziej lubiłem lekcje plastyki – tam mogłem rysować świat bez bólu i odrzucenia.

Pewnego wieczoru przy kolacji Marek nagle powiedział: „Anka, może powinniśmy oddać Bartka z powrotem do domu dziecka. To za dużo problemów.” Zamarłem. Anna spojrzała mu prosto w oczy: „Nie ma mowy! Jest naszym dzieckiem dopóki tu mieszkamy.” Tej nocy pierwszy raz zapłakałem przy nich. Anna przytuliła mnie i wyszeptała: „Jesteś wart miłości, Bartku.”

Lata mijały. Moja choroba nie znikała – wręcz przeciwnie, stawała się coraz bardziej widoczna wraz z wiekiem. Regularne wizyty u lekarzy w Warszawie stały się rutyną. Ludzie patrzyli na nas z litością w poczekalniach. Kiedyś starsza kobieta podeszła do Anny i zapytała szeptem: „Po co wam on? Nie macie własnych dzieci?” Anna odpowiedziała spokojnie: „Jest naszym synem.”

W okresie dojrzewania zacząłem szukać odpowiedzi o swoich biologicznych rodzicach. Pewnej nocy przeszukiwałem szafę Anny i znalazłem teczkę z dokumentami ze szpitala. Było tam imię mojej matki – Katarzyna Zielińska z Otwocka. Serce waliło mi jak młotem. Napisać do niej? Czy ona w ogóle pamięta o moim istnieniu?

Nie miałem odwagi przez lata. Zamiast tego zamknąłem się w sobie. Zacząłem pisać wiersze i rysować komiksy o chłopcu szukającym swojego miejsca na świecie. Anna czytała je co wieczór i powtarzała: „Masz talent, którego nikt ci nie odbierze.”

Gdy skończyłem osiemnaście lat, postanowiłem odnaleźć Katarzynę. Pojechałem do Otwocka z jedynym adresem i ogromnym strachem w sercu. Zadzwoniłem do drzwi starej kamienicy na obrzeżach miasta – otworzyła kobieta o zmęczonych oczach.

– Przepraszam… Nazywam się Bartek… Jestem pani synem.

Cisza. Spojrzała na mnie jak na ducha z przeszłości.

– Bartku… Ja… Nie miałam wyboru – wyszeptała przez łzy.

– Dlaczego? – zapytałem drżącym głosem.

– Twój ojciec nie chciał chorego dziecka. Był agresywny… Nie miałam siły walczyć z nim i całym światem.

Staliśmy tak długo na progu – dwoje obcych ludzi połączonych krwią i bólem.

Wróciłem do Anny i Marka z poczuciem pustki i ulgi jednocześnie. Anna przytuliła mnie mocno: „Niektóre odpowiedzi bolą bardziej niż pomagają.”

Dziś mam dwadzieścia sześć lat. Pracuję jako ilustrator książek dla dzieci i prowadzę warsztaty dla wychowanków domów dziecka w całej Polsce. Za każdym razem, gdy patrzę na ich twarze, widzę siebie – chłopca, który nie wiedział, czym jest bycie kochanym.

Czasem zastanawiam się: czy to krew decyduje o tym, kto jest naszą rodziną? Czy może stajemy się nią przez miłość i wybory? Czy byłbym dziś tym samym człowiekiem bez tych wszystkich doświadczeń?

A Wy? Jak myślicie – ile w nas jest tego, co dostaliśmy przy narodzinach, a ile tego, co sami wybieramy?