Miłość po sześćdziesiątce: Kiedy serce i rozum muszą się spotkać

— Znowu nie ma obiadu? — usłyszałam jego głos z przedpokoju, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć fartuch. Stał oparty o framugę drzwi, z tym swoim zmęczonym, lekko pogardliwym spojrzeniem. — Przecież mówiłem, że wrócę głodny.

Miałam ochotę krzyknąć, ale tylko westchnęłam. To był kolejny dzień, kiedy czułam się jak niewidzialna służąca we własnym domu. Mój dom, moje mieszkanie, moje życie — a jednak od miesięcy czułam się w nim jak intruz. Patrzyłam na Andrzeja i zastanawiałam się, kiedy dokładnie przestałam być dla niego kobietą, a stałam się tylko wygodnym dodatkiem do lodówki i pralki.

Mam 62 lata. On — 49. Kiedy się poznaliśmy, wydawało mi się, że los wreszcie się do mnie uśmiechnął. Po rozwodzie z pierwszym mężem długo nie wierzyłam, że jeszcze mogę być szczęśliwa. Tamten był prawdziwym wampirem: nie pracował, pił, znikał na noce, a ja przez lata łudziłam się, że to się zmieni. Zostawił mnie z długami i poczuciem winy. Długo leczyłam rany, aż w końcu nauczyłam się żyć sama. I wtedy pojawił się Andrzej.

Poznaliśmy się na spacerze z psami w parku Skaryszewskim. On miał owczarka niemieckiego, ja — starego kundelka po córce. Rozmawialiśmy o pogodzie, o książkach, o tym, jak trudno znaleźć kogoś normalnego po pięćdziesiątce. Andrzej był czarujący — opowiadał o swojej pracy w firmie budowlanej, o pasji do gotowania (ha!), o tym, jak bardzo ceni sobie szczerość i partnerstwo. Wydawało mi się, że wreszcie spotkałam kogoś dojrzałego.

Zaczęliśmy się spotykać coraz częściej. Przynosił mi kwiaty, gotował kolacje (na początku!), zabierał do kina. Moja córka Marta była sceptyczna: — Mamo, on jest młodszy, uważaj na siebie — ostrzegała. Ale ja chciałam wierzyć, że tym razem będzie inaczej.

Po pół roku Andrzej zaproponował, żeby zamieszkał u mnie. Tłumaczył to oszczędnością na czynszu i wygodą — przecież i tak spędzamy razem większość czasu. Zgodziłam się. Chciałam bliskości, czułości…

Na początku było dobrze. Ale szybko role się odwróciły. Andrzej coraz częściej wracał późno z pracy (albo wcale), coraz rzadziej gotował czy sprzątał. Zostawiał brudne naczynia w zlewie, pranie na podłodze, a ja… Ja robiłam wszystko za niego. Tłumaczyłam sobie: „On jest zmęczony”, „Ma trudny okres”.

Z czasem zaczął mnie krytykować: — Po co ci te stare sukienki? Wyglądasz w nich jak babcia. — Albo: — Może byś schudła trochę? Widziałem ostatnio fajne kobiety na siłowni…

Bolało mnie to. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć mu swoje uczucia. On przewracał oczami: — Znowu zaczynasz? Przecież cię kocham! — mówił i wracał do swojego telefonu.

Czułam się coraz bardziej samotna. Moja córka przestała przychodzić tak często jak dawniej. — Nie chcę patrzeć, jak ktoś cię wykorzystuje — powiedziała mi kiedyś przez telefon. Wnuczka też rzadziej wpadała na herbatę.

Pewnego dnia wróciłam wcześniej z zakupów i usłyszałam rozmowę Andrzeja przez telefon:
— Nie no, stara jest spoko, wszystko zrobi… Tak, gotuje lepiej niż moja była! No jasne, mam luz…

Zamarłam. Stałam za drzwiami kuchni i słuchałam tych słów jak obcego języka. „Stara”, „wszystko zrobi”… Poczułam się jak mebel.

Wieczorem próbowałam z nim porozmawiać:
— Andrzej, czy ty mnie jeszcze kochasz?
— Co za pytanie! Przecież tu jestem, nie?
— Ale czuję się… niewidzialna. Jakbyś mnie nie szanował.
— Oj przestań dramatyzować! Każda by chciała mieć taki luz jak ty.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o swoim życiu. Czy naprawdę na to zasługuję? Czy po tylu latach walki o siebie mam znów być tylko dodatkiem do czyjegoś komfortu?

Rano podjęłam decyzję.

— Andrzej — powiedziałam spokojnie przy śniadaniu — musisz się wyprowadzić.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem:
— Żartujesz?
— Nie żartuję. To mój dom i nie chcę już tak żyć.
— Ale… gdzie ja pójdę?
— To już nie mój problem.

Spakował się w milczeniu przez dwa dni. Nie przeprosił ani razu.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, usiadłam na kanapie i rozpłakałam się jak dziecko. Było mi żal straconych złudzeń, żal siebie samej sprzed lat — tej naiwnej kobiety, która ciągle wierzyła w bajki o miłości bez granic.

Dziś minął miesiąc od tamtego dnia. Czasem jest mi smutno i czuję pustkę w domu. Ale coraz częściej czuję też ulgę i dumę z siebie. Zaczęłam chodzić na spacery z Martą i wnuczką, zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów.

Często myślę: dlaczego tak trudno nam kobietom postawić granicę? Dlaczego tak łatwo dajemy się wciągnąć w rolę opiekunki czy służącej? Czy naprawdę miłość musi oznaczać poświęcenie siebie?

Może to właśnie teraz jest mój czas na prawdziwe życie? Co wy o tym myślicie?