„Zostaw to dziecko, mnie to nie obchodzi” – historia córki sprzedanej za spokój
– Zostaw to dziecko, mnie to nie obchodzi. Nie mogę na nią patrzeć. Ale daj mi pieniądze – te słowa mojej matki rozdarły powietrze w ciasnym przedpokoju naszego mieszkania na warszawskiej Pradze. Stałam wtedy z pluszowym misiem pod pachą, a w mojej głowie dudniło tylko jedno: jestem niechciana. Miałam dziewięć lat i pierwszy raz poczułam, że jestem dla niej ciężarem, którego chce się pozbyć jak starego mebla.
Ojciec, pan Andrzej, próbował zachować spokój, ale jego głos drżał:
– Bożena, to przecież twoja córka! Jak możesz tak mówić?
Matka tylko wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie z chłodem, który czułam do końca życia:
– Chciałeś ją, to się nią zajmij. Ja chcę tylko swoje. Daj mi pieniądze na czynsz i nie chcę was więcej widzieć.
Sąsiedzi słyszeli wszystko – w naszym bloku ściany były cienkie jak papier. Wstyd palił mnie od środka. Chciałam zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Ojciec przytulił mnie tej nocy mocniej niż zwykle, ale jego ramiona nie mogły zagłuszyć bólu po tych słowach.
Następnego dnia matka zaczęła pakować swoje rzeczy. Nie pozwoliła mi nawet podejść:
– Nie przeszkadzaj mi, idź do ojca – rzuciła przez ramię, nie patrząc na mnie.
Patrzyłam przez okno, jak wsiada do taksówki z dwiema walizkami. Nie płakałam. Byłam zbyt zszokowana.
Ojciec starał się być dla mnie wszystkim – gotował mi naleśniki, zabierał na spacery po Starym Mieście, kupował książki z antykwariatu. Ale wieczorami wracały do mnie tamte słowa matki. Zastanawiałam się: co ze mną jest nie tak? Dlaczego ona mnie nie kocha?
W szkole dzieci wytykały mnie palcami:
– To ta dziwna z jednym rodzicem! – szeptali na przerwach.
Na wywiadówkach siedziałam sama lub z ojcem, który przysypiał ze zmęczenia po nocnych zmianach w magazynie.
Gdy miałam piętnaście lat, matka pojawiła się niespodziewanie w drzwiach. Wyglądała zupełnie inaczej – blond włosy, długie paznokcie, markowa torebka. Przyszła po pieniądze. Ojciec dał jej coś do ręki, a ona spojrzała na mnie obojętnie:
– Jak się masz? – zapytała chłodno.
– Dobrze – skłamałam.
– Jeśli czegoś potrzebujesz… wiesz gdzie mnie znaleźć – rzuciła i wyszła. Nie wiedziałam i nie chciałam wiedzieć.
Dwa lata później ojciec zachorował na raka płuc. Umierał powoli, a ja uczyłam się opatrywać rany i gotować zupę z resztek. Matka nie pojawiła się ani razu. Po jego śmierci zostałam sama w mieszkaniu, które szybko przejęła spółdzielnia za długi.
Przygarnęła mnie ciotka Halina z Grodziska Mazowieckiego. Tam byłam obca – sąsiadki szeptały za moimi plecami:
– Kasia nie jest winna temu, co zrobiła jej matka.
Ciotka dawała mi dach nad głową i jedzenie, ale nigdy ciepła.
Skończyłam liceum z wyróżnieniem i dostałam się na polonistykę na UW. Pracowałam gdzie się dało – sprzątałam mieszkania na Żoliborzu, opiekowałam się dziećmi bogatych rodzin na Wilanowie, sprzedawałam kwiaty pod Halą Mirowską. Nigdy nie poprosiłam matki o pomoc.
Pewnego dnia podczas sprzątania mieszkania znanej prawniczki zobaczyłam zdjęcie kobiety, którą rozpoznałam od razu – to była moja matka. Teraz żona bogatego przedsiębiorcy z Poznania, miała syna w wieku sześciu lat.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się: dlaczego jego kocha? Co on ma, czego ja nie miałam? Czy miłość naprawdę zależy od pieniędzy?
Kilka miesięcy później spotkałam ją przypadkiem na dworcu Warszawa Centralna. Trzymała chłopca za rękę i rozmawiała przez telefon.
– Mamo? – wyszeptałam.
Odwróciła się i spojrzała na mnie jak na obcą osobę.
– Kasia… co tu robisz? – zapytała nerwowo.
– Pracuję… żyję… – wymamrotałam.
Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Jeśli czegoś potrzebujesz… – powtórzyła mechanicznie.
– Niczego nie potrzebuję – odpowiedziałam i odeszłam bez pożegnania.
Minęły lata. Skończyłam studia i zostałam nauczycielką języka polskiego w podstawówce na Ursynowie. Dzieci mnie lubiły – rozumiałam ich ból, gdy rodzice ich nie zauważali.
Pewnego dnia zadzwonili ze szpitala – matka miała udar. Jej mąż nie chciał się nią zajmować:
– Niech przyjdzie jej córka z pierwszego małżeństwa – powiedział pielęgniarce.
Stałam przy jej łóżku. Była bezradna jak dziecko, patrzyła na mnie zamglonym wzrokiem.
– Kasia…
– Jestem tutaj – powiedziałam cicho.
– Przepraszam… nie umiałam… nie wiedziałam…
Łzy spływały jej po policzkach.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Czy można wybaczyć komuś, kto sprzedał cię za spokój?
Przez kolejne miesiące opiekowałam się nią najlepiej jak potrafiłam – przynosiłam rosół, zmieniałam pościel, czytałam jej książki na głos.
Pewnego dnia zapytała:
– Kasiu… kochasz mnie?
Zawahałam się. Spojrzałam na jej dłonie – te same, które kiedyś wypychały mnie za drzwi mieszkania, teraz leżały bezwładnie na kołdrze.
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Zmarła kilka tygodni później. Na pogrzebie było tylko kilka osób – jej drugi mąż nie przyszedł, syn nawet nie wiedział kto leży w trumnie.
Zostałam sama przy grobie jeszcze długo po odejściu wszystkich. Zastanawiałam się: co zostaje po człowieku, gdy zabraknie miłości? Czy pieniądze mogą zastąpić matczyny uścisk? Czy dziecko może wybaczyć rodzicowi taką zdradę?
Mam dziś trzydzieści dwa lata i nadal nie mam własnej rodziny. Boję się być taka jak ona – zimna, pusta, gotowa oddać dziecko za spokój lub pieniądze.
Ale kiedy patrzę na moich uczniów biegnących po lekcjach do swoich mam, chcę wierzyć, że miłość jednak zwycięża wszystko – nawet słowa: „Zostaw to dziecko, mnie to nie obchodzi”.
A Wy? Czy można wybaczyć rodzicowi taką zdradę? Czy sami byście potrafili zapomnieć?