Uciekam do pracy, by nie zwariować w domu: Moja walka o siebie w cieniu rozpadającego się małżeństwa

— Znowu wychodzisz tak wcześnie? — głos Pawła odbija się echem w kuchni, kiedy zakładam płaszcz. W jego oczach widzę cień podejrzenia, może nawet pogardy. Nie odpowiadam. Wiem, że każde słowo wywoła burzę, a ja nie mam już siły na kolejną awanturę. Drzwi zamykają się za mną z głuchym trzaskiem. Oddycham głęboko, czując ulgę i wstyd jednocześnie.

Mam na imię Marzena. Mam 38 lat, dwójkę dzieci i męża, którego kiedyś kochałam do szaleństwa. Teraz uciekam do pracy — nie dla kariery, nie dla pieniędzy, ale żeby nie zwariować w domu. Każdy dzień zaczynam od liczenia godzin do wyjścia. W pracy jestem inna: uśmiechnięta, pomocna, dowcipna. W domu jestem cieniem samej siebie.

Paweł był kiedyś moim bohaterem. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie — on studiował informatykę, ja pedagogikę. Był czuły, opiekuńczy, miał marzenia. Kiedy się oświadczył, myślałam, że wygrałam los na loterii. Po ślubie zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu na Ruczaju. Było ciasno, ale szczęśliwie. Potem pojawiły się dzieci: Zosia i Kuba. Paweł coraz więcej pracował, ja coraz częściej zostawałam sama z obowiązkami.

Z czasem coś zaczęło się psuć. Najpierw drobne spięcia o brudne skarpetki czy niepozmywane naczynia. Potem ciche dni, coraz dłuższe i cięższe. Paweł zamykał się w swoim świecie — komputerze, telefonie, wieczornych wyjściach z kolegami. Ja próbowałam rozmawiać, prosić o uwagę, o bliskość. Odbijałam się od ściany obojętności.

— Przesadzasz, Marzena. Wszyscy mają problemy — mówił, gdy próbowałam zacząć poważną rozmowę.

Czułam się niewidzialna. Zaczęłam szukać ucieczki — najpierw w książkach, potem w pracy. Zgodziłam się na nadgodziny, brałam dodatkowe projekty. Koledzy z biura żartowali, że jestem pracoholiczką. Nikt nie wiedział, że praca to dla mnie jedyne miejsce, gdzie mogę oddychać.

Najgorsze były wieczory. Dzieci spały, a my siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak obcy ludzie. Czasem próbowałam zagaić rozmowę:

— Może obejrzymy coś razem?
— Nie mam ochoty.

Albo:

— Jak ci minął dzień?
— Normalnie.

Z czasem przestałam pytać.

Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do jakiejś kobiety. Serce mi zamarło. „To tylko koleżanka z pracy” — tłumaczył się Paweł bez przekonania. Nie wierzyłam mu, ale nie miałam siły drążyć tematu. Bałam się prawdy bardziej niż kłamstwa.

W pracy pojawił się nowy kolega — Tomek. Młodszy ode mnie o kilka lat, zawsze uśmiechnięty i uprzejmy. Zaczęliśmy rozmawiać podczas przerw na kawę. Słuchał mnie uważnie, pytał o dzieci, o marzenia z młodości. Czułam się przy nim ważna i doceniona — pierwszy raz od lat.

Nie zakochałam się w Tomku, ale dzięki niemu przypomniałam sobie, że jestem kimś więcej niż tylko żoną i matką. Zaczęłam dbać o siebie: zapisałam się na jogę, kupiłam nową sukienkę. Paweł tego nie zauważył.

Któregoś wieczoru wybuchła awantura o drobiazg — rozlane mleko na stole.

— Wszystko ci przeszkadza! — krzyknął Paweł.
— Bo wszystko muszę robić sama! — odpowiedziałam pierwszy raz od dawna podniesionym głosem.
— Może powinnaś sobie znaleźć innego męża!
— Może już mam! — wypaliłam bez zastanowienia.

Zapadła cisza tak gęsta, że aż bolało. Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Dzieci obudziły się ze strachu i przyszły do mnie płacząc.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, analizując każdy szczegół naszego życia. Czy to wszystko moja wina? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam odejść?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama:

— Marzenko, słyszałam od Zosi, że u was coś nie tak… Może przyjedziesz na weekend?

Nie chciałam martwić rodziców, ale czułam się tak samotna jak nigdy dotąd.

W pracy Tomek zauważył moje podkrążone oczy:

— Wszystko w porządku?
— Nie wiem… Chyba już nie mam siły udawać.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy z Pawłem jak współlokatorzy. Rozmawialiśmy tylko o dzieciach i rachunkach. Czułam się jak duch we własnym domu.

Pewnego dnia Zosia zapytała:

— Mamo, dlaczego jesteś smutna?

Nie umiałam odpowiedzieć.

W końcu zebrałam się na odwagę i zaproponowałam Pawłowi terapię małżeńską.

— Nie potrzebuję żadnych psychologów! To ty masz problem!

Zrozumiałam wtedy, że jestem sama w tej walce.

Dziś znów siedzę przy kuchennym stole i patrzę na swoje odbicie w oknie. Wiem już jedno: nie chcę tak żyć do końca życia. Boję się zmian, boję się samotności… ale jeszcze bardziej boję się zmarnować resztę swoich dni na czekanie aż coś się samo naprawi.

Czy mam prawo walczyć o siebie? Czy egoizm to chęć bycia szczęśliwą? A może powinnam dalej udawać dla dobra dzieci? Co wy byście zrobili na moim miejscu?