„Michał, obiecaj mi, że zaopiekujesz się Zosią…” – Historia o bracie, który musiał dorosnąć zbyt szybko
– Michał, obiecaj mi, że zaopiekujesz się Zosią… – Szept matki był ledwo słyszalny w dusznym szpitalnym pokoju. Jej dłoń, wychudzona i zimna, ściskała moją tak mocno, jakby chciała przekazać mi całą resztkę sił. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że te słowa będą mi dźwięczeć w głowie przez kolejne lata. Patrzyłem na Zosię – drobną, bladą dziewczynkę z wielkimi oczami pełnymi lęku. Miała wtedy dziewięć lat i od urodzenia zmagała się z rdzeniowym zanikiem mięśni. Ja miałem dwadzieścia dwa i właśnie kończyłem studia na Politechnice Warszawskiej.
– Obiecuję, mamo – wyszeptałem, choć w środku czułem tylko pustkę i przerażenie.
Matka odeszła trzy dni później. Ojciec zniknął z naszego życia dawno temu – wyjechał do Niemiec „za chlebem” i nigdy nie wrócił. Zostaliśmy sami: ja i Zosia. Wtedy zaczęło się prawdziwe życie – nie to z książek czy filmów, ale to szare, polskie, pełne urzędowych kolejek, zasiłków, pieluch i nocnych ataków duszności.
Pierwsze tygodnie po pogrzebie były jak sen na jawie. Sąsiadki przynosiły zupę i ciasto, ciotka Basia dzwoniła codziennie z pytaniem, czy „daje radę”, a ja… Ja nie dawałem rady. Zosia płakała nocami, tęskniąc za mamą. Ja płakałem po cichu w łazience, żeby nie widziała. Musiałem rzucić studia – nie było innego wyjścia. Ktoś musiał być z nią cały czas.
Zaczęły się schody z urzędami. MOPS, PCPR, orzeczenia o niepełnosprawności, wnioski o zasiłki. Wszędzie kolejki, wszędzie papierologia. – Panie Michale, musi pan jeszcze donieść zaświadczenie od neurologa… – słyszałem co tydzień. Czułem się jak petent we własnym życiu.
Ciotka Basia próbowała przekonać mnie, żebym oddał Zosię do specjalnego ośrodka. – Michał, ty jesteś młody, masz życie przed sobą! Nie możesz się tak poświęcać! – krzyczała przez telefon. Ale ja pamiętałem obietnicę daną matce. I patrzyłem na Zosię – jak patrzy na mnie z nadzieją i strachem.
Z czasem nauczyłem się wszystkiego: zmiany pieluch, rehabilitacji, podawania leków. Zosia była coraz słabsza, ale jej uśmiech był dla mnie nagrodą za każdy trudny dzień. Czasem pytała: – Michał, a ty jesteś szczęśliwy? Odpowiadałem: – Najważniejsze, że ty jesteś ze mną.
Ale prawda była inna. Wieczorami patrzyłem na zdjęcia znajomych na Facebooku – imprezy, podróże, śluby. Moi rówieśnicy żyli pełnią życia. Ja miałem trzydziestoletnią twarz i duszę starego człowieka. Praca? Nie było mowy – nikt nie zatrudni opiekuna na pół etatu z elastycznym grafikiem. Dziewczyna? Kto chciałby wiązać się z facetem z takim bagażem?
Najgorsze były święta. Wszyscy składali życzenia „zdrowia i spokoju”, a ja marzyłem tylko o jednym: żeby choć raz ktoś zapytał mnie, jak się czuję naprawdę. Nawet ciotka Basia przestała dzwonić – uznała chyba, że jestem uparty jak osioł.
Pewnego dnia Zosia dostała silnego ataku duszności. Pogotowie przyjechało po czterdziestu minutach. Lekarz spojrzał na mnie z politowaniem: – Panie Michale, pan sam tego nie udźwignie… Może czas pomyśleć o domu opieki? Zosia patrzyła na mnie błagalnie. Wiedziałem, że nie mogę jej zawieść.
Ale coraz częściej łapałem się na tym, że mam dość. Że chciałbym choć jeden dzień być wolny od odpowiedzialności. Że marzę o pracy w biurze projektowym, o podróży nad morze… O zwykłym życiu.
Któregoś wieczoru usiadłem przy łóżku Zosi i powiedziałem:
– Zosiu… Gdybyś kiedyś chciała mieszkać gdzie indziej…
Ona spojrzała na mnie poważnie:
– Michał, ja chcę być tylko z tobą.
Wtedy poczułem ciężar tej obietnicy bardziej niż kiedykolwiek.
Dziś Zosia ma siedemnaście lat. Jest coraz słabsza, ale walczy każdego dnia. Ja mam trzydzieści lat i czuję się jakbym przeżył dwa razy tyle. Czasem myślę o matce: czy byłaby ze mnie dumna? Czy dobrze zrobiłem? Czy można być jednocześnie bratem, opiekunem i człowiekiem z własnymi marzeniami?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy poświęcilibyście wszystko dla rodziny?