Pod jednym dachem z teściową: Moja walka o własny dom i szczęście
– Znowu nie zamknęłaś okna w kuchni, Aniu! – głos pani Marii przeszył ciszę poranka jak nóż. – Przecież mówiłam, że przeciągi są niezdrowe!
Zacisnęłam zęby, licząc do dziesięciu w myślach. To był dopiero początek dnia, a już czułam, jak narasta we mnie frustracja. Od kiedy zamieszkałam z Markiem u jego matki, każdy dzień był powtarzającym się rytuałem drobnych uwag, krytyki i niekończących się rad. Mój mąż, Marek, próbował być mediatorem, ale najczęściej kończyło się na tym, że milczał, udając, że nie słyszy.
– Przepraszam, zapomniałam – odpowiedziałam cicho, próbując nie wybuchnąć.
– Widzisz, Marek? Mówiłam ci, że Ania nie jest przyzwyczajona do prowadzenia domu – westchnęła teatralnie pani Maria, patrząc na syna z wyrzutem.
Marek tylko wzruszył ramionami i schował się za gazetą. Poczułam łzy napływające do oczu. Nie chciałam płakać przy niej. Nie dam jej tej satysfakcji.
Wieczorem, kiedy leżeliśmy z Markiem w naszym małym pokoju na poddaszu, zebrałam się na odwagę.
– Marek, nie mogę tak dłużej. Czuję się tu jak intruz. Twoja mama traktuje mnie jak dziecko albo służącą. Chcę mieć własny dom, własne życie.
Marek westchnął ciężko.
– Wiem, Aniu… Ale wiesz, że nie stać nas teraz na wynajem. Mama nam pomaga. Poza tym… ona jest sama od śmierci taty.
– Ale my też jesteśmy rodziną! – podniosłam głos. – Czy zawsze będziemy żyć pod jej dyktando?
Cisza. Słyszałam tylko tykanie starego zegara na korytarzu i cichy szloch sączący się ze mnie mimo woli.
Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Tym razem poszło o pranie. Pani Maria wyjęła z pralki moje bluzki i rozwiesiła je na dworze, mimo że prosiłam ją, by tego nie robiła.
– Twoje rzeczy schną szybciej na słońcu – powiedziała z uśmiechem pełnym wyższości.
– Ale ja nie chcę, żeby wszyscy sąsiedzi oglądali moją bieliznę! – wybuchłam.
– Oj, Aniu, nie przesadzaj. Kiedyś kobiety nie miały takich fanaberii – machnęła ręką.
Wieczorem znów rozmawiałam z Markiem.
– Musimy coś zmienić. Albo ja się wyprowadzam sama, albo razem szukamy czegoś dla siebie – powiedziałam stanowczo.
Marek spojrzał na mnie zaskoczony. Może po raz pierwszy zobaczył we mnie kobietę zdeterminowaną i gotową walczyć o swoje.
– Daj mi trochę czasu – poprosił cicho.
Czas mijał. Każdy dzień był próbą sił między mną a panią Marią. Czasem miałam wrażenie, że robi to specjalnie – sprawdza moją cierpliwość, testuje granice. Kiedyś usłyszałam przez przypadek jej rozmowę przez telefon:
– Ta Ania to jeszcze dziecko. Nie wie nic o życiu. Marek powinien był znaleźć sobie kogoś lepszego.
To bolało bardziej niż wszystkie drobne złośliwości razem wzięte.
Zaczęłam coraz częściej wychodzić z domu – do pracy zostawałam po godzinach, spotykałam się z koleżankami w kawiarni, byle tylko nie wracać do tego dusznego domu pełnego napięcia.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej niż zwykle. Zastałam panią Marię przeszukującą nasze szuflady.
– Co pani robi?! – zapytałam zszokowana.
– Szukałam rachunku za prąd. Myślałam, że może schowałaś go gdzieś tutaj – odpowiedziała bez cienia skruchy.
– To nasza prywatna przestrzeń! Proszę więcej tego nie robić!
Pani Maria spojrzała na mnie chłodno.
– W tym domu nie ma tajemnic przede mną.
Tego wieczoru spakowałam walizkę i pojechałam do rodziców. Marek zadzwonił dopiero następnego dnia.
– Aniu, wróć… Mama obiecała, że się zmieni.
– Nie wierzę w to już. Musisz wybrać: ja albo ona – powiedziałam drżącym głosem.
Przez kilka dni nie odzywał się wcale. Myślałam, że to koniec naszego małżeństwa. Rodzice pocieszali mnie jak mogli, ale czułam się przegrana i samotna.
W końcu Marek przyszedł do mnie wieczorem. Był blady i zmęczony.
– Wynajmujemy kawalerkę na obrzeżach miasta. Nie jest duża ani nowa, ale będzie nasza – powiedział bez słowa powitania.
Rzuciłam mu się na szyję ze łzami w oczach. Wreszcie poczułam ulgę i nadzieję.
Przeprowadzka była trudna – pani Maria płakała i przeklinała pod nosem. Przez kilka miesięcy nie odzywała się do nas wcale. Marek miał wyrzuty sumienia, ja czułam ulgę pomieszaną z żalem.
Nowe życie było inne – skromne, ale nasze. Każda wspólna kawa w maleńkiej kuchni smakowała wolnością. Czasem kłóciliśmy się o drobiazgi, ale nikt nie wtrącał się w nasze sprawy.
Po roku urodziła się nasza córka Zosia. Pani Maria pojawiła się w szpitalu z bukietem róż i łzami w oczach.
– Przepraszam cię, Aniu… Bałam się zostać sama – wyszeptała drżącym głosem.
Objęłyśmy się bez słów. Wiedziałam już wtedy, że czasem trzeba zawalczyć o siebie nawet kosztem bólu i konfliktów.
Dziś patrzę na naszą rodzinę i zastanawiam się: czy każda kobieta musi przejść przez taką walkę o własny dom? Czy można nauczyć się kochać i szanować mimo różnic? Co wy byście zrobili na moim miejscu?