Gdy córka nie przyszła na rocznicę: jak nieobecność dzieci zmieniła nasze życie
Drzwi zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem, a w powietrzu zawisła cisza tak gęsta, że aż bolały mnie uszy. Stałam w przedpokoju z telefonem w dłoni, patrząc na ekran, na którym wyświetlało się imię mojej córki: „Ola – połączenie zakończone”. To był dzień naszej trzydziestej rocznicy ślubu z Andrzejem. Dzień, który miał być świętem rodziny, a stał się początkiem czegoś, czego nigdy się nie spodziewałam.
Jeszcze rano piekłam sernik według przepisu mojej mamy, z nadzieją, że Ola i Kuba przyjadą z wnukami. Dzwoniłam do nich już od tygodnia, przypominając o rocznicy. Zawsze byliśmy rodziną, która trzyma się razem – przynajmniej tak mi się wydawało. Ale teraz, kiedy dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda, coraz częściej czułam się jak zbędny dodatek do ich życia.
Telefon zadzwonił tuż po południu. – Mamo, przepraszam, ale nie damy rady dziś przyjechać – powiedziała Ola bez cienia emocji w głosie. – Kuba ma dyżur w szpitalu, a ja muszę ogarnąć sprawy w pracy. Może w przyszłym tygodniu?
– Olu, to nasza rocznica… – wyszeptałam, czując jak łzy cisną mi się do oczu.
– Wiem, mamo. Ale przecież to tylko data. Zrobimy wam tort następnym razem.
Następnym razem… Ile razy już to słyszałam? Odłożyłam telefon i usiadłam przy stole. Andrzej wszedł do kuchni, spojrzał na mnie i bez słowa nalał mi herbaty. Wiedziałam, że jemu też jest przykro, choć nigdy nie przyzna się do słabości.
– Może pojedziemy gdzieś sami? – zaproponował po chwili ciszy.
– A po co? – odburknęłam. – Przecież wszystko robiłam dla nich. Żyliśmy dla dzieci. Teraz nawet nie mają czasu przyjechać.
Andrzej westchnął ciężko i wyszedł na balkon zapalić papierosa. Siedziałam sama z myślami, które krzyczały we mnie: „Nie jesteś już nikomu potrzebna”.
Wieczorem zadzwonił jeszcze syn – Michał. – Mamo, sorry, ale Asia złapała grypę i muszę zostać z małym. Następnym razem nadrobimy!
Następnym razem…
W nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, słysząc ciche chrapanie Andrzeja i szum samochodów za oknem. W głowie miałam obrazy z przeszłości: pierwsze kroki Oli, wieczorne czytanie bajek Michałowi, rodzinne wakacje nad morzem. Wszystko to wydawało się teraz tak odległe i nierealne.
Rano Andrzej zaproponował spacer po parku. Szliśmy w milczeniu alejkami pełnymi żółtych liści. W pewnym momencie zatrzymał się i spojrzał mi prosto w oczy.
– Wiesz co? Może czas zacząć żyć dla siebie? Zawsze byliśmy tylko rodzicami. A przecież jesteśmy też sobą.
Popatrzyłam na niego zdziwiona. Andrzej nigdy nie był romantykiem ani filozofem. Ale w jego oczach zobaczyłam coś nowego – może tęsknotę za dawną bliskością?
– A jeśli dzieci już nas nie potrzebują? – zapytałam cicho.
– To my potrzebujemy siebie – odpowiedział bez wahania.
Tego dnia postanowiliśmy zrobić coś szalonego: kupiliśmy bilety na koncert zespołu, którego słuchaliśmy na studiach. Pojechaliśmy do Krakowa pociągiem, śmiejąc się jak nastolatkowie. Po koncercie poszliśmy na spacer po Plantach i pierwszy raz od lat trzymaliśmy się za ręce.
Wróciliśmy do domu późno w nocy. W kuchni czekała wiadomość od Oli: „Mamo, przepraszam jeszcze raz. Kocham was”. Odpisałam tylko: „My też cię kochamy”.
Następne tygodnie były inne niż wszystkie dotychczasowe lata naszego małżeństwa. Zaczęliśmy wychodzić do kina, jeździć na wycieczki rowerowe po okolicy, gotować razem obiady i rozmawiać o wszystkim – nie tylko o dzieciach czy rachunkach.
Ale dzieci zauważyły zmianę. Pewnego dnia Ola zadzwoniła z pretensją:
– Mamo, czemu nie odbierasz telefonu? Próbowałam się do ciebie dodzwonić przez dwa dni!
– Byliśmy z tatą w Kazimierzu Dolnym – odpowiedziałam spokojnie.
– W Kazimierzu? Sami?
– Tak. Chcemy trochę pożyć dla siebie.
W słuchawce zapadła cisza.
– Mamo… wszystko w porządku?
– Tak, Olu. Po prostu czasem trzeba przypomnieć sobie, kim się jest poza byciem rodzicem.
Ola odwiedziła nas tydzień później. Przyjechała sama, bez dzieci i męża. Usiadła ze mną w kuchni i przez chwilę patrzyła na mnie uważnie.
– Mamo… czy ty jesteś na mnie zła?
– Nie jestem zła. Jest mi przykro, że was nie było wtedy z nami… Ale rozumiem. Macie swoje życie.
Ola spuściła wzrok.
– Myślałam, że zawsze będziecie czekać… Że zawsze będziecie dostępni…
– A my myśleliśmy, że zawsze będziecie nas potrzebować – uśmiechnęłam się smutno.
Przytuliłyśmy się mocno i pierwszy raz od dawna poczułam spokój zamiast żalu.
Z czasem dzieci zaczęły częściej dzwonić i odwiedzać nas bez okazji. Ale już nie czekałam na ich telefony jak na zbawienie. Odkryłam siebie na nowo – kobietę z pasjami, marzeniami i potrzebą bliskości z mężem.
Andrzej rzucił pracę w korporacji i zaczął prowadzić warsztaty stolarskie dla młodzieży w domu kultury. Ja zapisałam się na kurs malarstwa i zaczęłam sprzedawać swoje obrazy na lokalnych targach rękodzieła.
Czasem wieczorami siedzimy razem na tarasie z kieliszkiem wina i patrzymy na zachód słońca nad polami za domem. Rozmawiamy o wszystkim – o tym, co było trudne i o tym, co jeszcze przed nami.
Dzieci są ważne – zawsze będą częścią naszego życia. Ale teraz wiem, że szczęście nie zależy od tego, czy ktoś przyjedzie na rocznicę czy zadzwoni w święta. Szczęście to umiejętność bycia razem tu i teraz.
Czy musieliśmy przejść przez ból samotności, żeby to zrozumieć? Może tak…
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: „Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie?” A wy… co sądzicie?