Przeprowadziliśmy się nad morze, ale teściowa zburzyła nasz spokój – historia o rodzinnych konfliktach i walce o własne szczęście

– Naprawdę uważasz, że to miejsce jest odpowiednie dla Marcina? – głos pani Haliny rozbrzmiał w ciasnej kuchni, gdzie jeszcze pachniało świeżością farby i kawą. Stałam przy oknie, patrząc na szare fale Bałtyku, próbując nie pokazać po sobie, jak bardzo mnie to dotyka. Marcin siedział przy stole, nerwowo bawiąc się łyżeczką.

– Mamo, przecież rozmawialiśmy o tym – powiedział cicho. – Chcemy tu zacząć od nowa.

– Ty może chcesz, ale czy ona wie, co to znaczy odpowiedzialność? – teściowa spojrzała na mnie z góry. – Wychowana na blokowisku, bez tradycji, bez korzeni…

Zacisnęłam dłonie na kubku. Ile razy jeszcze będę musiała słuchać tych samych słów? Kiedyś myślałam, że z czasem pani Halina się do mnie przekona. Że zobaczy, jak bardzo kocham jej syna. Ale od początku dawała mi do zrozumienia, że nie jestem „odpowiednia”.

Poznaliśmy się z Marcinem na studiach w Gdańsku. On – syn lekarzy z Torunia, ja – córka nauczycielki i kierowcy autobusu z małego miasteczka pod Olsztynem. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Był czuły, opiekuńczy, inny niż wszyscy chłopcy, których znałam. Kiedy pierwszy raz zabrał mnie do rodziców, pani Halina przywitała mnie chłodno.

– A czym zajmuje się twoja mama? – zapytała przy stole.

– Jest nauczycielką w podstawówce – odpowiedziałam z dumą.

– Ach… – westchnęła znacząco. – No cóż, każdy musi jakoś zarabiać na życie.

Marcin próbował łagodzić sytuację żartami, ale ja czułam się coraz mniejsza. Po powrocie do domu płakałam w poduszkę. On tulił mnie i powtarzał: „Nie przejmuj się, ona taka już jest”.

Kiedy po kilku latach postanowiliśmy zamieszkać razem nad morzem, miałam nadzieję, że dystans pomoże nam ułożyć relacje. Wynajęliśmy małe mieszkanie w Rewie – blisko plaży, z widokiem na zatokę. Pracowałam zdalnie jako graficzka, Marcin znalazł pracę w lokalnej przychodni. Byliśmy szczęśliwi. Przez chwilę.

Pewnego dnia zadzwoniła pani Halina.

– Marcinie, tata miał operację biodra. Muszę na kilka tygodni wyjechać do siostry do Niemiec. Przyjadę do was na ten czas.

Nie mieliśmy wyjścia. Przyjechała z trzema walizkami i torbą pełną słoików.

Od pierwszego dnia czułam się jak intruz we własnym domu. Pani Halina krytykowała wszystko: „Dlaczego nie prasujesz pościeli?”, „Kto tak gotuje rosół?”, „Marcin zawsze lubił inne śniadania”.

Wieczorami płakałam w łazience. Marcin próbował rozmawiać z matką, ale ona tylko wzdychała: „Synku, ja chcę dla ciebie dobrze”.

Pewnego ranka usłyszałam ich rozmowę w kuchni.

– Mamo, proszę cię… Nie możesz tak traktować Ani.

– Ona cię ogranicza! Zobacz, jak się zmieniłeś! Ty powinieneś być lekarzem w Toruniu, a nie kisić się tutaj!

– To jest mój wybór!

– Nie wierzę, że to twój wybór…

Weszłam do kuchni. Spojrzałam jej prosto w oczy.

– Pani Halino, wiem, że nie jestem taka jak pani by chciała. Ale kocham Marcina i chcę być z nim szczęśliwa.

Przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa. Potem odwróciła się i wyszła na balkon.

Następnego dnia zaczęły się drobne złośliwości: sól wsypana do cukiernicy, moje ubrania wrzucone do prania bez pytania, komentarze przy sąsiadkach: „Młodzi teraz nic nie potrafią”.

Czułam się coraz gorzej. Przestałam jeść, spać. Marcin był rozdarty między mną a matką.

– Może powinnam wyjechać na kilka dni? – zaproponowałam pewnego wieczoru.

– Nie! To nasz dom! – powiedział stanowczo.

Ale ja już nie czułam się u siebie.

Pewnej nocy usłyszałam rozmowę przez telefon:

– Halinko, wracaj już do domu – mówił teść. – Ja sobie poradzę.

Następnego dnia pani Halina zaczęła się pakować. Przed wyjazdem spojrzała na mnie:

– Wiesz… Może kiedyś zrozumiesz, co to znaczy być matką.

Zostałam sama w kuchni. Marcin objął mnie mocno.

– Przepraszam cię za wszystko…

Minęło kilka tygodni. Powoli wracaliśmy do siebie. Ale coś we mnie pękło. Zaczęłam się zastanawiać: czy zawsze będziemy musieli walczyć o swoje miejsce? Czy miłość wystarczy?

Czasem patrzę na morze i myślę: ile jeszcze kompromisów trzeba zawrzeć dla rodziny? Czy naprawdę można być szczęśliwym, jeśli ktoś ciągle podważa twoją wartość?

A wy? Czy mieliście kiedyś poczucie, że musicie udowadniać swoją wartość przed rodziną partnera? Jak sobie z tym radziliście?