„Mamo, nie przyjadę na święta…” – Moja opowieść o samotności, nadziei i rodzinnych rozczarowaniach
– Mamo, nie przyjadę na święta… – usłyszałam w słuchawce głos mojej najstarszej córki, Magdy. Siedziałam wtedy przy kuchennym stole, patrząc na puste krzesła, które jeszcze kilka lat temu były pełne śmiechu i rozmów. W dłoniach ściskałam kubek z herbatą, jakby jego ciepło mogło wypełnić chłód, który rozlewał się po moim sercu.
– Rozumiem, kochanie – odpowiedziałam cicho, choć w środku krzyczałam. Chciałam zapytać: „Dlaczego? Co jest ważniejsze od rodziny?” Ale nie powiedziałam nic więcej. Wiedziałam, że Magda ma swoje życie – pracę w korporacji, dwójkę dzieci, wieczny brak czasu. Ale czy naprawdę nie mogła znaleźć choćby jednego dnia dla mnie?
Odkąd zostałam wdową osiem lat temu, moje życie powoli się kurczyło. Najpierw wyprowadził się Tomek – mój średni syn. Potem Magda, a na końcu najmłodszy, Michał. Każde z nich obiecywało, że będą mnie odwiedzać, dzwonić, że będziemy razem na święta. Przez pierwsze lata jeszcze się starali. Ale z czasem telefony stawały się coraz rzadsze, a wizyty – niemal świętem.
Pamiętam, jak kiedyś Michał wpadł do mnie na chwilę po pracy. Był zmęczony, rozkojarzony. – Mamo, nie mam czasu na obiad. Muszę lecieć – rzucił w biegu. Zostałam wtedy z garnkiem zupy i pustym talerzem. Nawet nie spojrzał mi w oczy.
W tym roku postanowiłam przygotować Wigilię jak dawniej – z dwunastoma potrawami, opłatkiem i pustym miejscem przy stole. Może ktoś jednak przyjdzie? Może zadzwonią? Przez cały dzień układałam pierogi, gotowałam barszcz i śledzie. Każda czynność była jak modlitwa o powrót dawnych czasów.
Wieczorem zadzwoniła Magda. – Mamo, przepraszam… Dzieci chore, Tomek pracuje do późna… Nie dam rady…
– Nic się nie stało – skłamałam. Po rozmowie długo siedziałam w ciemności, słuchając ciszy przerywanej tylko tykaniem zegara.
Następnego dnia zadzwonił Tomek. – Mamo, wiem, że święta to dla ciebie ważny czas… Ale Asia chce spędzić Wigilię u swoich rodziców. Może spotkamy się po Nowym Roku?
Zacisnęłam zęby. – Oczywiście, synku. Najważniejsze, żebyście byli szczęśliwi.
Michał nawet nie zadzwonił.
Przez kolejne dni chodziłam po mieszkaniu jak cień. Otwierałam szafki z porcelaną, dotykałam starych zdjęć – dzieci w przedszkolnych fartuszkach, rodzinne wakacje nad Bałtykiem, urodziny z tortem i świeczkami. Czy naprawdę byłam taką złą matką? Czy popełniłam błąd, poświęcając im wszystko?
Pewnego wieczoru zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia. – Lucynko, może wpadniesz do mnie na herbatę? Sama siedzę…
Poszłam. Siedziałyśmy razem przy stole i rozmawiałyśmy o dawnych czasach. Okazało się, że ona też czeka na telefon od syna z Londynu. Poczułam ulgę – nie jestem sama w tej samotności.
Kilka dni później przyszła Magda z wnukami. Przyniosła ciasto i kwiaty. – Mamo, przepraszam… Wiem, że cię zawiodłam.
Patrzyłam na nią długo. Chciałam wykrzyczeć cały żal i tęsknotę. Ale tylko przytuliłam ją mocno.
– Czasem mam wrażenie, że już was nie potrzebuję… Ale potem wystarczy jeden uśmiech wnuczki i znów jestem cała twoja – powiedziałam cicho.
Magda spojrzała mi w oczy ze łzami. – Mamo, nie chcemy cię ranić… Po prostu życie nas pochłania.
Wiedziałam to doskonale. Ale czy to wystarczy? Czy samotność matki można usprawiedliwić brakiem czasu?
Dziś już wiem: samotność boli najbardziej wtedy, gdy wokół są ludzie, którzy kiedyś byli całym twoim światem.
Czasem pytam siebie: czy naprawdę można nauczyć się żyć bez tych, których kocha się najbardziej? Czy wy też czujecie czasem ten ból pustego miejsca przy stole?