Powiedziałam pani Marii, że nie mogę już być jej dziewczyną na posyłki: Moja prawda, którą zbyt długo ukrywałam

– Aniu, mogłabyś jeszcze skoczyć po chleb? I może po te moje ulubione jabłka, te takie zielone… – głos pani Marii drżał lekko, jakby bała się, że odmówię. Stałam w jej kuchni, z torbą zakupów na stole i własnym dzieckiem czekającym na mnie w domu. Czułam, jak coś we mnie pęka.

„Nie mogę już być jej dziewczyną na posyłki”, powtarzałam w myślach, ale na głos powiedziałam tylko:

– Pani Mario… ja naprawdę dziś nie dam rady. Muszę wracać do domu. – Mój głos był cichy, niemal przepraszający.

Zobaczyłam w jej oczach cień rozczarowania. Przez chwilę milczała, patrząc na swoje dłonie splecione na fartuchu. W tej ciszy usłyszałam wszystko: jej samotność, strach przed starością i moją własną winę.

Pani Maria mieszkała piętro wyżej ode mnie od zawsze. Gdy byłam dzieckiem, częstowała mnie domowym kompotem i pozwalała bawić się w swoim ogródku. Potem życie potoczyło się szybko: studia w Krakowie, powrót do rodzinnego miasta pod Warszawą, ślub z Pawłem i narodziny Julki. Pani Maria została sama – jej córka, Agata, wyjechała do stolicy i wpadała raz na kilka miesięcy. Z czasem to ja stałam się jej najbliższą osobą.

Zaczęło się niewinnie: „Aniu, mogłabyś mi kupić mleko?”, „Aniu, czy możesz mi pomóc z komputerem?”, „Aniu, czy zajrzysz do mnie na chwilkę?”. Zawsze miałam czas. Przecież to tylko starsza pani. Przecież tak trzeba.

Ale potem przyszły trudniejsze dni. Julka zaczęła chorować – najpierw zwykłe przeziębienia, potem astma. Paweł coraz częściej wracał późno z pracy, a ja czułam się jak samotna wyspa pośród morza obowiązków. Wtedy właśnie pani Maria zaczęła dzwonić częściej. Czasem nawet kilka razy dziennie.

– Aniu, nie mogę znaleźć okularów…
– Aniu, czy możesz mi przynieść leki?
– Aniu…

Zawsze „Aniu”. Zawsze ja.

Pewnego wieczoru Paweł spojrzał na mnie znad laptopa:
– Może powinnaś powiedzieć jej, że nie dasz rady? Przecież masz własne życie.

Poczułam ukłucie złości.
– Łatwo ci mówić. To nie ty słyszysz ten głos przez ścianę. Ona naprawdę nie ma nikogo.
– Ma córkę – odparł sucho.

Córkę… Agata była tematem tabu. Pani Maria nigdy nie narzekała na nią głośno, ale widziałam jej oczy za każdym razem, gdy Agata dzwoniła tylko po to, by zapytać o przelew albo przesłać zdjęcie wnuczki z wakacji.

Któregoś dnia spotkałam Agatę na klatce schodowej. Pachniała drogimi perfumami i miała na sobie płaszcz z najnowszej kolekcji.
– O, dzień dobry! – uśmiechnęła się szeroko. – Mama mówiła, że jesteś dla niej jak druga córka.

Zacisnęłam usta.
– Staram się pomagać…
– To cudownie! – przerwała mi szybko. – Ja niestety mam tyle pracy… Ale dobrze wiedzieć, że mama ma kogoś bliskiego.

Wtedy poczułam pierwszy raz coś na kształt gniewu. Czy naprawdę byłam tylko wygodnym rozwiązaniem? Czy ktoś kiedyś zapytał mnie, czy chcę być tą „drugą córką”?

Z czasem zaczęłam zauważać drobiazgi: jak pani Maria potrafiła być rozczarowana, gdy nie mogłam przyjść natychmiast; jak potrafiła westchnąć ciężko do słuchawki; jak czasem mówiła: „Gdyby moja Agatka była bliżej…”

A ja coraz częściej czułam się winna. Winna wobec niej – bo przecież była sama. Winna wobec Julki – bo czasem zostawiałam ją samą z bajką tylko po to, by pomóc sąsiadce. Winna wobec Pawła – bo wieczorami byłam zbyt zmęczona na rozmowę czy wspólny film.

Przyszedł dzień, kiedy Julka dostała ataku astmy w przedszkolu. Biegłam przez miasto z sercem w gardle, a telefon dzwonił bez przerwy. Pani Maria chciała tylko zapytać o pogodę i poprosić o zakupy. Wtedy po raz pierwszy nie odebrałam.

Wieczorem znalazłam w skrzynce liścik: „Aniu, martwię się o Ciebie. Odezwij się proszę.”

Usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak dziecko.

Następnego dnia poszłam do niej z zakupami i z zamiarem rozmowy. Ale gdy zobaczyłam jej drobną sylwetkę przy oknie, całą moją odwagę zastąpiło współczucie.

– Wszystko w porządku? – zapytała cicho.
– Tak… tylko jestem trochę zmęczona – odpowiedziałam wymijająco.

I tak trwało to dalej. Dni zlewały się w tygodnie. Czułam się coraz bardziej przezroczysta dla własnej rodziny i coraz bardziej potrzebna komuś innemu.

Aż do tego dnia, gdy powiedziałam: „Nie mogę już być pani dziewczyną na posyłki.”

Pani Maria spojrzała na mnie długo.
– Rozumiem… – wyszeptała w końcu. – Przepraszam, Aniu. Nie chciałam być ciężarem.

Wtedy poczułam jeszcze większą winę. Usiadłam przy stole i zaczęłyśmy rozmawiać – pierwszy raz szczerze od lat. Opowiedziałam jej o Julce, o Pawle, o tym jak trudno być wszystkim dla wszystkich naraz.

Pani Maria słuchała w milczeniu. Potem uśmiechnęła się smutno:
– Wiesz… Ja też kiedyś próbowałam być wszystkim dla wszystkich. I zostałam sama.

Te słowa zostały ze mną na długo.

Od tamtej pory nasze relacje się zmieniły. Pomagałam jej nadal – ale wtedy, gdy naprawdę mogłam i chciałam. Czasem po prostu piłyśmy razem herbatę i rozmawiałyśmy o życiu. Agata zaczęła dzwonić częściej – może coś do niej dotarło? Może ktoś jej powiedział?

Zrozumiałam jedno: granice są potrzebne nie tylko nam samym, ale też tym, którym pomagamy. Bo jeśli dajemy z pustego kubka – nikomu nie starczy na długo.

Czasem patrzę na Julkę bawiącą się pod blokiem i myślę: ile kobiet wokół mnie codziennie próbuje być dobrą sąsiadką, córką i matką jednocześnie? Ile z nas boi się powiedzieć „dość”, bo przecież tak trzeba?

Czy naprawdę musimy wybierać między sobą a innymi? Czy można być dobrą dla innych bez krzywdzenia siebie?

Może Wy też znacie takie historie? Jakie są Wasze granice?