Testament, który rozdarł moje życie: trzy dekady złudzeń
— To testament mamy — powiedział Andrzej, rzucając kopertę na stół tak, jakby ważyła tonę. Jego głos był cichy, niemal obcy. Przez chwilę patrzyłam na niego w milczeniu. Na twarz, którą znałam od trzydziestu lat. Na ręce, które drżały. I nagle coś we mnie pękło.
Przecież byłam z nią przy łóżku do ostatniego dnia. To ja podawałam jej herbatę, zmieniałam pościel, słuchałam jej narzekań i wspomnień. To ja trzymałam ją za rękę, kiedy bała się zasnąć. Andrzej był wtedy w pracy albo zamykał się w swoim gabinecie, tłumacząc, że nie może patrzeć na cierpienie matki. A ja? Ja byłam tą silną. Tą, która zawsze musiała być silna.
— Otworzysz? — zapytałam cicho, bojąc się własnego głosu.
Andrzej skinął głową i rozdarł kopertę. Zadrżały mu palce. Wyjął kilka kartek i zaczął czytać na głos:
„Ja, Maria Nowak, będąc w pełni władz umysłowych…”
Słowa płynęły przez pokój jak lodowaty strumień. Wszystko zostawiła Andrzejowi i jego siostrze, Magdzie. Nawet nie wspomniała o mnie jednym słowem. Ani o tym, że przez ostatnie lata to ja byłam jej opiekunką, pielęgniarką, powierniczką.
— To chyba… pomyłka? — Andrzej spojrzał na mnie bezradnie.
— Nie — odpowiedziałam z goryczą. — To nie jest pomyłka.
Wiedziałam to od dawna. Maria nigdy mnie nie zaakceptowała. Byłam dla niej „tą z miasta”, „tą, która zabrała jej syna”. Przez trzydzieści lat starałam się udowodnić, że jestem godna tej rodziny. Gotowałam jej ulubione potrawy, znosiłam kąśliwe uwagi podczas świąt, uśmiechałam się przez łzy, kiedy mówiła przy gościach: „Nasza Magda to prawdziwa córka”.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy przyjechałam do ich domu w Radomiu. Było zimno, śnieg skrzypiał pod butami. Maria spojrzała na mnie z góry i powiedziała:
— A ty to kto?
Andrzej wtedy się zaśmiał:
— Mamo, to jest Kasia, moja narzeczona.
Maria tylko wzruszyła ramionami.
— No to wejdźcie już, bo przeciąg robicie.
Myślałam wtedy, że to tylko pierwsze wrażenie. Że z czasem mnie polubi. Ale czas mijał, a ona nigdy nie przestała traktować mnie jak intruza.
Po ślubie zamieszkaliśmy w Warszawie. Maria dzwoniła do nas codziennie. Najpierw do Andrzeja:
— Synku, jak ci minął dzień?
Potem do mnie:
— Kasiu, nie zapomnij podlewać kwiatków.
Zawsze była jakaś różnica w tonie głosu. Jakby rozmawiała z obcą osobą.
Kiedy urodził się nasz syn Michał, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że wnuk zbliży nas do siebie. Ale Maria przyjechała do szpitala z bukietem dla Magdy, która właśnie skończyła studia.
— Gratuluję ci, Kasiu — powiedziała chłodno. — Ale Magda to dopiero osiągnęła sukces!
Zacisnęłam zęby i uśmiechnęłam się przez łzy.
Przez lata próbowałam rozmawiać o tym z Andrzejem.
— Może przesadzasz? — mówił zawsze. — Mama jest po prostu… wymagająca.
Ale ja czułam się coraz bardziej samotna. Nawet kiedy byliśmy razem przy stole podczas Wigilii, czułam się jak widmo.
A teraz siedziałam naprzeciwko Andrzeja i patrzyłam na testament jego matki. Na dowód tego, że przez trzydzieści lat byłam tylko dodatkiem do tej rodziny.
— Kasia… — zaczął Andrzej niepewnie.
— Nie mów nic — przerwałam mu ostro. — Wiesz co jest najgorsze? Że nawet teraz próbujesz ją tłumaczyć.
Wstałam od stołu i wyszłam na balkon. Powietrze było ciężkie od zapachu deszczu i spalin. Patrzyłam na światła miasta i czułam się tak bardzo sama.
Wróciłam do środka po godzinie. Andrzej siedział w tym samym miejscu, z głową w dłoniach.
— Co teraz? — zapytał cicho.
— Teraz? Teraz muszę się zastanowić, kim jestem bez tej rodziny — odpowiedziałam gorzko.
Następnego dnia zadzwoniła Magda.
— Słyszałam o testamencie — powiedziała bez ogródek. — Mam nadzieję, że nie masz żalu do mamy?
Zatkało mnie.
— Magda… Ja przez lata opiekowałam się waszą matką! Ty nawet nie przyjeżdżałaś!
Usłyszałam tylko westchnienie.
— Mama miała swoje powody. Ty nigdy nie byłaś jedną z nas.
Rozłączyła się bez słowa pożegnania.
Przez kolejne dni chodziłam jak w transie. Michał próbował mnie pocieszać:
— Mamo, przecież my jesteśmy rodziną!
Ale ja czułam pustkę. Zaczęły wracać wspomnienia: wszystkie te święta spędzone w napięciu, rozmowy pełne niedopowiedzeń, spojrzenia pełne chłodu.
Pewnego wieczoru usiadłam z Andrzejem przy stole.
— Powiedz mi szczerze — zaczęłam drżącym głosem — czy ty kiedykolwiek żałowałeś tego małżeństwa?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Kasiu! Nigdy! Kocham cię!
Ale ja już nie wierzyłam w te słowa tak jak kiedyś.
Zaczęliśmy się oddalać od siebie. Andrzej coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy. Ja zamknęłam się w sobie. Michał wyprowadził się na studia do Krakowa i nagle zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień.
Któregoś dnia zadzwoniła sąsiadka:
— Kasiu, widziałam twojego męża z jakąś kobietą… W kawiarni na rogu.
Nie chciałam wierzyć. Ale potem znalazłam w jego telefonie wiadomości od „Agnieszki”.
„Dziękuję za dzisiaj. Było cudownie.”
Poczułam się tak bardzo zdradzona. Nie tylko przez Marię czy Magdę. Przez własnego męża też.
Kiedy Andrzej wrócił do domu tego wieczoru, czekałam na niego w kuchni.
— Kim jest Agnieszka? — zapytałam bez ogródek.
Zbladł.
— To tylko koleżanka z pracy…
Nie musiał kończyć zdania. Wiedziałam już wszystko.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Każdy dzień był walką o przetrwanie. O zachowanie resztek godności.
W końcu podjęłam decyzję.
— Odchodzę — powiedziałam pewnego ranka. — Nie chcę już walczyć o miejsce w tej rodzinie. Nie chcę być tłem dla twojego życia.
Andrzej milczał długo.
— Przepraszam — wyszeptał w końcu. — Zasłużyłaś na więcej.
Spakowałam walizkę i wyszłam z mieszkania, które przez trzydzieści lat było moim domem. Na klatce schodowej spotkałam sąsiadkę.
— Kasiu… wszystko dobrze?
Uśmiechnęłam się smutno.
— Teraz już tak — odpowiedziałam cicho.
Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na Pradze. Uczę się żyć od nowa. Czasem spotykam Michała na kawie i widzę w jego oczach troskę i miłość. To on jest moją prawdziwą rodziną.
Często wracam myślami do tamtego dnia z testamentem na stole i pytam siebie: czy można być częścią rodziny tylko dlatego, że bardzo się tego pragnie? Czy może rodzina to coś więcej niż więzy krwi i wspólne nazwisko?