Czy naprawdę jestem tylko kluczem do mieszkania?
– Naprawdę myślisz, że powinnaś jeszcze inwestować w tę kuchnię? – zapytała ciotka Jadwiga, patrząc na mnie z ukosa, jakby już widziała siebie przy moim stole. – Przecież nie wiadomo, ile ci jeszcze zostało…
Zamarłam z filiżanką herbaty w dłoni. Słowa ciotki rozlały się po kuchni jak zimna fala. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Miałam 67 lat, czułam się coraz słabsza po ostatniej operacji, ale wciąż byłam tu – żywa, obecna, gotowa walczyć o każdy dzień. A jednak w oczach mojej rodziny już byłam tylko cieniem, przeszkodą na drodze do mieszkania w centrum Warszawy.
Wiedziałam, że temat mojego mieszkania przewijał się w rozmowach od lat. Po śmierci męża zostałam sama. Syn wyjechał do Anglii, córka – do Gdańska. Rzadko dzwonili. Ale kiedy tylko pojawiły się plotki o moim pogarszającym się zdrowiu, nagle zaczęli przyjeżdżać częściej. Z prezentami, z troską… a może raczej z niecierpliwością?
– Mamo, może powinnaś pomyśleć o domu spokojnej starości? – zaproponowała kiedyś Agnieszka podczas obiadu. – Tam będziesz miała opiekę i towarzystwo…
– A co z mieszkaniem? – zapytałam wtedy prosto z mostu.
Zawahała się tylko przez sekundę.
– No… moglibyśmy je wynająć albo sprzedać. Przecież to dla nas wszystkich lepiej.
Poczułam się wtedy jak przedmiot. Jakby całe moje życie sprowadzało się do tych czterech ścian i aktu własności. Przez kolejne tygodnie nie mogłam spać. Wpatrywałam się w sufit i próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie, jak się czuję – nie po to, by sprawdzić, czy już czas dzielić majątek.
Zaczęłam rozmawiać z sąsiadką, panią Haliną. Ona też miała dorosłe dzieci i podobne doświadczenia.
– Wiesz, Marysiu – powiedziała pewnego dnia – oni już nie widzą w nas matek. Jesteśmy dla nich tylko kluczem do lepszego życia.
Te słowa bolały bardziej niż diagnoza lekarza.
Postanowiłam działać. Skontaktowałam się z notariuszem i sporządziłam testament. Chciałam mieć pewność, że mieszkanie nie trafi do tych, którzy traktują mnie jak przeszkodę. Zapisałam je fundacji pomagającej samotnym kobietom po sześćdziesiątce.
Kiedy powiedziałam o tym dzieciom, wybuchła burza.
– Jak możesz?! – krzyczał przez telefon mój syn Michał. – To niesprawiedliwe! Przecież to nasze dziedzictwo!
– Twoje dziedzictwo? – zapytałam cicho. – A gdzie byłeś przez ostatnie lata?
Nie odpowiedział. Rozłączył się.
Przez kilka dni miałam wyrzuty sumienia. Może rzeczywiście jestem niesprawiedliwa? Może powinnam wybaczyć i dać im szansę? Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te rozmowy pełne niedopowiedzeń i spojrzenia rzucane na klucze leżące na komodzie.
Pewnego wieczoru zadzwoniła Agnieszka.
– Mamo… przepraszam za wszystko. Może powinniśmy częściej rozmawiać? Może jeszcze nie jest za późno?
Poczułam łzy pod powiekami. Chciałam wierzyć, że to szczere. Ale czy można odbudować coś, co latami było zaniedbywane?
W kolejnych tygodniach dzieci zaczęły dzwonić częściej. Czasem rozmawialiśmy o pogodzie, czasem o dawnych czasach. Czułam jednak w ich głosach cień żalu i pretensji.
Ciotka Jadwiga przestała mnie odwiedzać. Podobno obraziła się na dobre.
Zostałam sama z decyzją i poczuciem winy. Czy miałam prawo odebrać dzieciom szansę na lepszy start? Czy może powinnam była postawić granicę i zadbać o siebie?
Czasem siadam przy oknie i patrzę na ludzi spieszących się ulicą. Zastanawiam się: czy gdyby nie to mieszkanie, ktoś jeszcze by o mnie pamiętał? Czy naprawdę jestem tylko kluczem do czyjegoś szczęścia?
Może to pytanie powinnam zadać nie tylko sobie…