Śmiech przyjaciół i gotowe obiady: Czy miłość przetrwa próbę codzienności?
– Serio, Zosia? On znowu przyniósł te swoje plastikowe pudełka? – zapytała Marta, patrząc na mnie z niedowierzaniem, kiedy opowiadałam jej o ostatnim wieczorze z Piotrem. Siedziałyśmy w mojej kuchni, a ja czułam, jak policzki zaczynają mi płonąć. W głowie wciąż miałam obraz Piotra, który po naszym wspólnym kinie wyciąga z plecaka dwa gotowe obiady z Biedronki i stawia je na moim stole. „Nie chciałem, żebyś się przemęczała” – powiedział wtedy z uśmiechem, ale ja poczułam się… dziwnie. Jakby ktoś zabrał mi coś ważnego.
Od kilku miesięcy spotykamy się regularnie. Ja – Zosia, trzydziestoletnia nauczycielka angielskiego, mieszkająca sama w małym mieszkaniu na Pradze. On – Piotr, informatyk, który wciąż mieszka z rodzicami na Ursynowie. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych i od razu coś zaiskrzyło. Po kilku tygodniach randek zaczęliśmy coraz częściej spędzać czas u mnie. Po kinie czy kawie zawsze wracaliśmy do mojego mieszkania. Ja gotowałam kolację, a rano śniadanie. Lubiłam to – czułam się potrzebna, a on zawsze chwalił moje jedzenie.
Ale z czasem zaczęłam zauważać, że wydaję coraz więcej na jedzenie. Piotr miał naprawdę duży apetyt – potrafił zjeść dwie porcje obiadu i jeszcze poprosić o dokładkę. Na początku nie zwracałam na to uwagi, ale kiedy po raz kolejny musiałam odłożyć zakupy na później, bo nie starczyło mi pieniędzy do końca miesiąca, poczułam frustrację.
Zebrałam się na odwagę i zapytałam dziewczyny podczas spotkania przy winie: – Czy to byłoby niegrzeczne, gdybym poprosiła Piotra, żeby dorzucał się do zakupów? Przecież on je u mnie prawie codziennie… Marta wybuchnęła śmiechem: – Zosia! Ty go jeszcze karmisz? Może powinnaś mu wystawić rachunek jak w restauracji! Ola dodała: – Albo niech przynosi swoje jedzenie, skoro taki głodny.
Nie spodziewałam się takiej reakcji. Poczułam się upokorzona. Czy naprawdę robię coś źle? Przecież to normalne, że w związku się dzielimy… Ale może jestem naiwna?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Piotrem. Kiedy przyszliśmy do mnie po pracy, on już miał ze sobą reklamówkę z gotowymi posiłkami. – Dziś ja przynoszę kolację! – powiedział z dumą. Usiadł przy stole i zaczął rozpakowywać plastikowe pojemniki. Pachniało… nijak. Patrzyłam na niego i czułam narastającą irytację.
– Piotr, możemy pogadać? – zaczęłam niepewnie.
– Jasne, co się stało?
– Wiesz… ostatnio dużo gotuję i… no, wydaję sporo na jedzenie. Może moglibyśmy jakoś się podzielić kosztami? Albo czasem razem zrobić zakupy?
Piotr spojrzał na mnie zdziwiony:
– Myślałem, że lubisz gotować… Nie chciałem ci dokładać roboty. Dlatego przynoszę swoje jedzenie.
– Ale to nie o to chodzi… Po prostu czuję się trochę wykorzystywana. Wiesz, ja też mam swoje wydatki.
Zapadła cisza. Piotr spuścił wzrok.
– Przepraszam, nie pomyślałem o tym. Może rzeczywiście powinniśmy ustalić jakieś zasady.
Poczułam ulgę, ale też smutek. Czy naprawdę muszę tłumaczyć dorosłemu facetowi takie rzeczy?
Wieczorem zadzwoniła mama:
– Zosiu, jak tam z Piotrem? Tata pyta, czy już planujecie wspólne mieszkanie.
Westchnęłam ciężko:
– Mamo, nie wiem… Ostatnio mam wrażenie, że wszystko jest na mojej głowie.
– Kochanie, każdy związek to kompromisy. Ale pamiętaj – nie możesz być tylko dawczynią. On też musi coś dawać od siebie.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
Kilka dni później spotkaliśmy się z rodzicami Piotra na obiedzie. Jego mama była bardzo miła, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że traktuje mnie trochę jak dziewczynę „do opieki” nad jej synem.
– Piotruś zawsze był wybredny przy jedzeniu – powiedziała z uśmiechem. – Dobrze, że ktoś go w końcu dobrze karmi!
Zacisnęłam usta i spojrzałam na Piotra. On tylko wzruszył ramionami.
Po powrocie do domu wybuchłam:
– Czy twoja mama naprawdę uważa, że jestem twoją kucharką?
Piotr był wyraźnie zmieszany:
– Oj tam… Ona tak żartuje.
– Ale mnie to nie bawi! Chcę być twoją partnerką, a nie matką!
Zrobiło się naprawdę ciężko między nami. Przez kilka dni unikaliśmy trudnych tematów. Każdy jadł swoje jedzenie – ja gotowałam dla siebie, on przynosił gotowce. Atmosfera była napięta jak struna.
W końcu usiedliśmy razem przy stole.
– Zosiu… Ja nigdy nie mieszkałem sam. Nie wiem nawet, ile kosztują zakupy na tydzień. Może nauczysz mnie tego? – zapytał cicho.
Spojrzałam na niego i zobaczyłam w jego oczach szczerość i strach przed dorosłością.
– Dobrze – odpowiedziałam po chwili. – Ale musisz chcieć się nauczyć i brać odpowiedzialność za nasz wspólny dom.
Od tamtej pory zaczęliśmy razem robić zakupy i planować posiłki. Było trudno – czasem kłóciliśmy się o głupoty: czy kupić tańszy makaron czy lepszą oliwę; kto wyniesie śmieci; kto zapłaci za rachunek w restauracji. Ale powoli uczyliśmy się siebie nawzajem.
Czasem jednak wracam myślami do tamtych rozmów z przyjaciółkami i zastanawiam się: czy to ja byłam za miękka? Czy może każdy związek wymaga takich bolesnych lekcji? Czy naprawdę można nauczyć drugiego człowieka odpowiedzialności za codzienność?
Może miłość to właśnie ciągłe negocjacje i szukanie równowagi między dawaniem a braniem? Co wy o tym sądzicie?