Dziesiąte dziecko – czy los w końcu się odmieni? Moja walka o akceptację i własne szczęście
— I co, znowu dziewczynka? — głos mojej teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stała oparta o framugę drzwi, z założonymi rękami i tym swoim spojrzeniem, które zawsze sprawiało, że czułam się jak dziecko na dywaniku u dyrektora.
Zamieszałam herbatę, próbując ukryć drżenie dłoni. — Jeszcze nie wiem, mamo. Lekarz powiedział, że to może być chłopiec… ale nie jestem pewna.
— Dziewiąta dziewczynka pod rząd. To już chyba rekord w naszej rodzinie. — Teściowa westchnęła teatralnie, a ja poczułam znajome ukłucie w żołądku.
Mąż, Tomek, siedział przy stole z gazetą. Udawał, że nie słyszy rozmowy, ale widziałam, jak jego palce nerwowo ściskają brzeg papieru. — Dajcie spokój — mruknął w końcu. — Ważne, żeby dziecko było zdrowe.
Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Każda kolejna ciąża była dla mnie nie tylko fizycznym wyzwaniem, ale i emocjonalnym polem minowym. Wszyscy wokół – rodzina Tomka, sąsiedzi, nawet znajome z pracy – pytali tylko o jedno: „Może tym razem chłopiec?”
Pamiętam pierwszy raz. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata i byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Urodziła się Zosia – maleńka, różowa i krzycząca na cały świat. Potem przyszła Hania, potem Lena… Każda kolejna córka była dla mnie cudem, ale dla innych – coraz większym rozczarowaniem.
— No i co teraz? Będziesz próbować do skutku? — śmiała się kiedyś sąsiadka spod piątki. Uśmiechałam się wtedy przez zaciśnięte zęby i mówiłam: „Dzieci to błogosławieństwo”. Ale w środku czułam się coraz bardziej samotna.
Dziewczynki rosły jak na drożdżach. Nasze mieszkanie na warszawskim Targówku pękało w szwach od śmiechu, kłótni i dziecięcych zabawek. Tomek pracował coraz więcej – najpierw jako kierowca autobusu, potem dorabiał na budowie. Ja zostałam w domu. Czasem miałam wrażenie, że jestem tylko inkubatorem na kolejne dzieci.
Najgorsze były święta. Cała rodzina przy stole, a teściowa zawsze musiała wtrącić swoje trzy grosze:
— Gdybyś urodziła syna, miałby kto przejąć gospodarstwo po Tomku.
— A dziewczyny to co? — pytałam cicho.
— No wiesz… — wzruszała ramionami. — To nie to samo.
Z czasem zaczęłam unikać rodzinnych spotkań. Dziewczynki pytały: „Mamo, czemu babcia nas nie lubi?”
— Lubi was — kłamałam. — Po prostu jest trochę inna.
Ale prawda była taka, że sama czułam się niewystarczająca. Jakby cała moja wartość zależała od tego, czy urodzę chłopca.
Kiedy zaszłam w dziesiątą ciążę, wiadomość rozeszła się po rodzinie szybciej niż plotki o nowym sklepie na osiedlu. Teściowa zadzwoniła już następnego dnia:
— Tym razem musi się udać! — powiedziała z takim przekonaniem, jakby to ona miała wpływ na płeć dziecka.
Tomek był inny. Przynajmniej tak mi się wydawało. Przytulał mnie wieczorami i mówił: „Nie martw się, kochanie. Kocham cię bez względu na wszystko.” Ale widziałam jego spojrzenie, gdy patrzył na kolegów z synami na placu zabaw.
W szóstym miesiącu ciąży poszliśmy na badanie USG. Siedziałam na zimnym krześle w poczekalni i czułam, jak serce wali mi jak młotem.
— Proszę pani — lekarz uśmiechnął się do mnie łagodnie — wygląda na to, że tym razem będzie chłopiec.
Nie poczułam radości. Poczułam ulgę… i coś jeszcze – żal do siebie samej, że tak bardzo przejęłam się oczekiwaniami innych.
W domu wszyscy oszaleli ze szczęścia. Teściowa przyniosła tort z napisem „Wreszcie!” Dziewczynki patrzyły na mnie z mieszanką ciekawości i niepokoju.
— Mamo, czy teraz będziesz nas mniej kochać? — zapytała cicho Lena.
Zamarłam. Uklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno.
— Nigdy w życiu! Jesteście moim światem.
Ale w głowie kołatało mi jedno pytanie: czy naprawdę musiałam urodzić syna, żeby poczuć się wystarczająca?
Poród był trudny. Chłopiec przyszedł na świat przedwcześnie i przez kilka dni walczyliśmy o jego życie w szpitalu na Inflanckiej. Tomek płakał pierwszy raz od lat. Ja byłam wykończona fizycznie i psychicznie.
Kiedy wróciliśmy do domu z małym Jasiem na rękach, wszyscy chcieli go zobaczyć. Sąsiedzi przynosili prezenty tylko dla niego – jakby dziewczynki przestały istnieć.
Patrzyłam na moje córki – Zosię, Hanię, Lenę, Marysię, Olę, Basię, Natalkę, Kingę i Maję – każda z nich była inna i wyjątkowa. A jednak przez te wszystkie lata pozwoliłam innym wmówić sobie, że są mniej ważne tylko dlatego, że nie są chłopcami.
Pewnego wieczoru usiadłam z Tomkiem przy kuchennym stole.
— Tomek… czy ty naprawdę byłbyś mniej szczęśliwy bez syna?
Spojrzał na mnie długo.
— Nie wiem… Może trochę… Ale teraz widzę jedno: przez te wszystkie lata zapomniałem docenić to, co mam najcenniejszego – ciebie i nasze dziewczyny.
Łzy napłynęły mi do oczu. Po raz pierwszy od dawna poczułam się wolna od oczekiwań innych.
Dziś patrzę na moje dzieci i wiem jedno: nie chcę już nigdy żyć według cudzych marzeń. Chcę być szczęśliwa po swojemu.
Czy naprawdę musimy spełniać oczekiwania innych kosztem własnego szczęścia? Ile jeszcze kobiet pozwala sobie wmówić, że ich wartość zależy od płci dziecka? Co wy o tym myślicie?