Kiedy teściowa staje się największym zagrożeniem w domu: Opowieść Weroniki

Stałam przy oknie, ściskając w dłoniach kubek zimnej już herbaty. W mojej głowie wciąż powracał ten obraz: karton, a w nim żałobny wieniec z czarną wstążką. Na niej — moje imię, Weronika. Żadnej kartki, żadnego podpisu. Tylko cisza i chłód, który przeszył mnie do szpiku kości.

— Może to pomyłka? — rzucił Krzysztof, mój mąż, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. — Albo jakiś głupi żart.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Jak można tak łatwo przejść obok czegoś takiego? Przecież ktoś wysłał mi pogrzebowy wieniec! To nie jest zwykły żart. To groźba. Ale Krzysztof tylko wzruszył ramionami i wrócił do przeglądania wiadomości.

Od tamtej chwili nie mogłam spać spokojnie. Każdy szmer w mieszkaniu wydawał mi się podejrzany, każdy cień — groźny. Zaczęłam zamykać drzwi na dwa zamki, sprawdzać okna przed snem. Ale najgorsze było to uczucie samotności. Mój własny mąż nie chciał mnie wysłuchać.

Następnego dnia rano, kiedy Krzysztof wyszedł do pracy, zadzwoniłam do mojej mamy. Opowiedziałam jej wszystko, ale ona tylko westchnęła:

— Weronika, może rzeczywiście to pomyłka? Nie nakręcaj się tak.

Poczułam się jeszcze bardziej osamotniona. Wtedy usłyszałam skrzypienie drzwi wejściowych. To była ona — teściowa, pani Halina. Przyszła bez zapowiedzi, jak zwykle.

— Dzień dobry, Weroniko — powiedziała chłodno, zdejmując płaszcz i rozglądając się po mieszkaniu z tą swoją typową miną pełną dezaprobaty.

— Dzień dobry — odpowiedziałam cicho, próbując ukryć drżenie głosu.

— Coś się stało? Wyglądasz na zmęczoną — zapytała, ale jej ton był bardziej oskarżycielski niż troskliwy.

— Nie spałam dobrze — wymamrotałam.

— Może powinnaś mniej się przejmować drobiazgami? — rzuciła z przekąsem. — Kobieta powinna być silna, a nie histeryczna.

Zacisnęłam zęby. Zawsze tak było. Halina nigdy mnie nie lubiła. Od początku naszego małżeństwa dawała mi do zrozumienia, że nie jestem wystarczająco dobra dla jej syna. Każda moja decyzja była krytykowana, każde potknięcie wyolbrzymiane.

Tego dnia została na obiedzie. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie przy stole, a ja czułam się jak na przesłuchaniu.

— Krzysztof mówił mi, że dostałaś jakiś dziwny wieniec? — zapytała nagle.

Zaskoczyło mnie to pytanie. Skąd wiedziała? Przecież Krzysztof nie wydawał się tym przejęty.

— Tak… ktoś przysłał mi żałobny wieniec z moim imieniem — odpowiedziałam cicho.

Halina uśmiechnęła się lekko, ale w jej oczach zobaczyłam coś niepokojącego.

— Ludzie są dziwni. Trzeba być ostrożnym — powiedziała powoli, patrząc mi prosto w oczy.

Po jej wyjściu długo siedziałam w milczeniu. Coś mi nie pasowało. Jej ton, ten uśmiech… Czy to możliwe, że to ona stoi za tym wszystkim? Przecież od dawna dawała mi do zrozumienia, że jestem tu tylko gościem.

Wieczorem próbowałam porozmawiać z Krzysztofem.

— Krzysiek, czy twoja mama mówiła ci coś o tym wieńcu?

Spojrzał na mnie z irytacją.

— Daj spokój, Weronika! Mama ma swoje sprawy. Nie szukaj winnych tam, gdzie ich nie ma.

Poczułam łzy pod powiekami. Byłam sama ze swoim lękiem i podejrzeniami.

Kolejne dni były coraz trudniejsze. Halina zaczęła pojawiać się częściej. Przynosiła własne jedzenie, krytykowała moje gotowanie, poprawiała firanki i układała rzeczy po swojemu. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Pewnego popołudnia usłyszałam rozmowę przez drzwi kuchni:

— Krzysiu, musisz pomyśleć o sobie. Weronika cię ogranicza. Może czas na zmiany?

— Mamo, daj spokój… — mruknął Krzysztof.

— Ona nigdy nie będzie dla ciebie odpowiednia! — syknęła Halina.

Serce mi zamarło. Stałam za drzwiami i słuchałam tych słów jak wyroku. Czy naprawdę jestem tu tylko przeszkodą?

W nocy nie mogłam spać. Wstałam i poszłam do kuchni napić się wody. Na stole leżała kartka: „Wszystko ma swój czas” napisana znajomym charakterem pisma Haliny. Przeszedł mnie dreszcz.

Następnego dnia postanowiłam działać. Zaczęłam zbierać dowody: zdjęcia wieńca, kartkę, notatki z rozmów. Zgłosiłam sprawę na policję, choć Krzysztof był wściekły:

— Oszalałaś? Chcesz robić z naszej rodziny pośmiewisko?

Ale ja już nie mogłam dłużej milczeć. Bałam się o siebie i o swoje zdrowie psychiczne.

Policja potraktowała sprawę poważnie dopiero wtedy, gdy ktoś zadzwonił do mnie późnym wieczorem i przez telefon usłyszałam tylko ciężki oddech i szept: „To dopiero początek”.

Zaczęłam rozważać wyprowadzkę. Ale dokąd miałabym pójść? Mój dom stał się polem bitwy o władzę i kontrolę. Każdego dnia czułam się coraz słabsza i bardziej zagubiona.

Pewnego dnia znalazłam Halinę w mojej sypialni. Stała przy szafie i przeglądała moje rzeczy.

— Co pani tu robi?! — krzyknęłam.

Spojrzała na mnie chłodno:

— Sprawdzam tylko, czy wszystko jest na swoim miejscu. W tym domu musi być porządek.

Wtedy pękło we mnie coś ostatecznie. Spakowałam walizkę i wyszłam bez słowa. Krzysztof nawet nie próbował mnie zatrzymać.

Teraz siedzę u przyjaciółki i patrzę przez okno na szare ulice Warszawy. Zastanawiam się: jak to możliwe, że rodzina może stać się największym zagrożeniem? Czy naprawdę byłam ślepa na sygnały od początku? A może każdy z nas nosi w sobie cień, który prędzej czy później wychodzi na światło dzienne?