Chrzciny w cieniu rodzinnych oczekiwań: Moja walka o szacunek i zrozumienie
— Nie pójdę tam! — krzyknęłam, trzaskając drzwiami sypialni. Mój mąż, Władek, siedział przy kuchennym stole i patrzył na mnie z niedowierzaniem. — Znowu zaczynasz, Halina? Przecież to chrzciny naszej wnuczki! — próbował przemówić mi do rozsądku. Ale ja już nie słuchałam. W głowie dudniły mi słowa mojej córki: „Mamo, chrzciny będą w restauracji. Musisz kupić prezent, taki jak wszyscy. Nie wypada inaczej.”
Wiedziałam, że dla Magdy — mojej jedynej córki — to ważny dzień. Ale dla mnie chrzciny zawsze były czymś innym: skromnym obiadem po kościele, ciastem upieczonym własnoręcznie, rozmową przy stole. Teraz wszystko miało być na pokaz. Sala w centrum miasta, catering, fotograf, a nawet DJ! A my? Emeryci z małego miasteczka pod Radomiem, ledwo wiążący koniec z końcem po ostatniej podwyżce czynszu.
— Halina, nie rób wstydu — Władek próbował łagodnie. — Magda chce dobrze. To jej dziecko, jej święto.
— A nasze uczucia? — odparłam ostro. — Czy ktoś pyta, czy nas na to stać? Czy ktoś pamięta, że nie mamy już oszczędności po tym, jak musieliśmy kupić nową pralkę?
Władek spuścił głowę. Wiedziałam, że jemu też nie jest łatwo. Odkąd przeszedł na emeryturę po trzydziestu latach pracy w PKP, liczyliśmy każdy grosz. Ja dorabiałam sprzątaniem u sąsiadów, ale to ledwie starczało na leki i rachunki.
Wieczorem zadzwoniła Magda. — Mamo, tylko nie mów mi znowu o tradycji. Wszyscy robią teraz chrzciny w restauracji. To normalne! — Jej głos był zirytowany.
— Dziecko, ja nie chcę się kłócić… Ale nie stać nas na taki prezent jak wasi znajomi z Warszawy.
— To nie chodzi o pieniądze! — przerwała mi gwałtownie. — Chodzi o gest! Żebyście pokazali, że wam zależy!
— A nie pokazujemy tego codziennie? — zapytałam cicho. — Przecież zawsze jesteśmy przy was, kiedy trzeba.
— Ale teraz trzeba inaczej! — rzuciła i rozłączyła się.
Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. Władek spał niespokojnie obok mnie. Nad ranem usiadłam przy stole i zaczęłam liczyć: ile możemy odłożyć przez dwa tygodnie? Może pożyczyć od sąsiadki? Może sprzedać pierścionek po mamie?
Następnego dnia poszłam do pracy do pani Zofii. — Halinko, co taka smutna jesteś? — zapytała troskliwie.
Opowiedziałam jej wszystko. Pani Zofia pokiwała głową. — Teraz to wszyscy chcą się pokazać. Ale serca w tym coraz mniej…
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Władek siedział przy stole i czytał gazetę.
— Może jednak pójdziemy? — powiedział nagle. — Dla Magdy…
— A jeśli nas wyśmieją? Jeśli damy za mało do koperty?
Władek wzruszył ramionami. — Najważniejsze, żebyśmy byli razem.
Dwa dni później przyszła do nas siostra Władka, Teresa. — Słyszałam o tych chrzcinach… U nas w rodzinie nigdy tak nie było! — oburzyła się. — Ja bym nie poszła!
— Ale to nasza wnuczka… — westchnęłam.
— I co z tego? Jak Magda chce się bawić w państwo z miasta, to niech płaci sama!
Zrobiło mi się przykro. Zawsze byłam blisko z Teresą, ale teraz czułam się rozdarta między rodziną a córką.
W końcu podjęliśmy decyzję: pójdziemy tylko do kościoła i na chwilę do restauracji. Prezent? Srebrny medalik z Matką Boską i 200 złotych w kopercie — więcej nie damy rady.
Dzień chrzcin nadszedł szybciej niż myślałam. W kościele Magda wyglądała pięknie, ale była spięta. Jej mąż Paweł rozmawiał tylko z teściami i znajomymi z pracy.
Po mszy ruszyliśmy do restauracji. Sala była pełna ludzi: kuzyni Pawła z Krakowa, koleżanki Magdy z korporacji, nawet jej dawna nauczycielka matematyki! Czułam się jak intruz.
Usiedliśmy przy końcu stołu. Obok nas starsza pani w futrze narzekała na zimną kawę. Ktoś inny głośno opowiadał o wakacjach w Egipcie.
W pewnym momencie Magda podeszła do nas z wymuszonym uśmiechem.
— Mamo, tato… Dziękuję, że przyszliście.
— Cieszymy się… — powiedział Władek cicho.
Magda spojrzała na kopertę i medalion. Przez chwilę widziałam cień rozczarowania na jej twarzy.
— Dziękuję…
Potem już nikt do nas nie podszedł. Siedzieliśmy cicho przez godzinę, aż Władek szepnął:
— Chodźmy już do domu.
Wyszliśmy po angielsku. Po powrocie usiadłam w kuchni i rozpłakałam się jak dziecko.
Wieczorem zadzwoniła Teresa:
— I co? Było warto?
Nie odpowiedziałam.
Przez kolejne dni Magda nie dzwoniła. Dopiero po tygodniu przyszła z wnuczką do naszego mieszkania.
— Mamo… Przepraszam za tamto wszystko…
Popatrzyłam na nią długo.
— Dziecko… Ja tylko chciałam być częścią waszego życia. Ale nie za wszelką cenę.
Magda usiadła obok mnie i zaczęła płakać.
— Ja też nie wiem już, co jest ważne… Chciałam dobrze…
Przytuliłyśmy się mocno.
Teraz patrzę na zdjęcia z tamtego dnia i myślę: czy naprawdę trzeba aż tyle pieniędzy i blichtru, żeby poczuć się kochanym? Czy wystarczy po prostu być razem?
A wy jak sądzicie? Czy warto rezygnować z siebie dla rodzinnej zgody? Czy może czasem trzeba postawić granicę?