Dom za opiekę: Historia Wojtka i jego siostry

— Synu, będziesz mieć dom. Tylko proszę, zajmij się swoją chorą siostrą. Nie możesz jej porzucić — wyszeptała matka. Jej głos był ledwie słyszalny, jakby każde słowo ważyło tonę. Siedziałem przy jej łóżku, ściskając jej zimną dłoń. Choroba zabrała z niej wszystko, co znałem: siłę, uśmiech, nawet zapach. Została tylko przezroczysta powłoka kobiety, która kiedyś była moją opoką.

Wojtek — tak mam na imię. Mam trzydzieści dwa lata i od kilku miesięcy moje życie toczy się w rytmie szpitalnych wizyt, leków i cichych łez. Moja młodsza siostra, Kasia, od dziecka była delikatna. Najpierw astma, potem depresja, a teraz coś, czego lekarze nie potrafią nazwać. Czasem mam wrażenie, że to nie choroba ją niszczy, tylko samotność i strach.

— Wojtek, nie zostawiaj mnie — szepnęła Kasia pewnej nocy, gdy matka już spała. Siedzieliśmy razem w kuchni, przy kubkach z zimną herbatą. — Boję się tego wszystkiego. Boję się być sama.

Patrzyłem na nią i czułem gniew. Nie na nią — na los. Na to, że muszę wybierać między własnym życiem a rodziną. Pracowałem w Warszawie jako grafik komputerowy. Miałem mieszkanie na wynajem, dziewczynę i marzenia o podróżach. Wszystko to musiałem zostawić, gdy matka zadzwoniła z wiadomością o jej chorobie.

— Kochanie, zadbaj o swoją siostrę, a w zamian czeka na Ciebie dom! — powiedziała matka kilka tygodni temu. Dom… Ten stary dom pod Radomiem, z ogrodem pełnym malin i jabłoniami pamiętającymi dzieciństwo. Miał być moim azylem po latach tułaczki po wynajmowanych pokojach.

Ale co to za dom, jeśli jest w nim tylko smutek?

Z czasem wszystko zaczęło się sypać. Kasia miała coraz gorsze dni. Przestała wychodzić z pokoju, nie odbierała telefonów od przyjaciółek. Ja rzuciłem pracę zdalną — nie dało się pogodzić projektów z opieką nad nią i matką. Pieniądze topniały szybciej niż śnieg w marcu.

Wieczorami siadałem w ogrodzie i patrzyłem na gwiazdy. Czułem się jak więzień własnych zobowiązań. Czasem dzwoniła do mnie Magda — moja dziewczyna z Warszawy.

— Wojtek, wróć do mnie — prosiła przez telefon. — Nie możesz żyć tylko dla innych!

— Nie mogę ich zostawić — odpowiadałem zawsze to samo.

— A siebie możesz zostawić?

Nie umiałem odpowiedzieć.

Matka gasła z dnia na dzień. Ostatnie tygodnie były jak koszmar na jawie: szpitale, kroplówki, cisza przerywana tylko jej ciężkim oddechem. Kasia coraz częściej płakała nocami. Raz znalazłem ją skuloną pod stołem w kuchni.

— Nie dam rady bez mamy — mówiła przez łzy.

— Masz mnie — próbowałem ją pocieszyć, choć sam nie wierzyłem w te słowa.

W końcu matka odeszła. Pogrzeb był cichy, przyszło tylko kilka sąsiadek i ciotka z Lublina. Stałem nad grobem i czułem pustkę tak wielką, że aż bolało mnie serce.

Po pogrzebie zostałem sam z Kasią i domem pełnym wspomnień. Przez pierwsze dni chodziliśmy po nim jak duchy. Kasia zamknęła się w swoim pokoju i nie wychodziła nawet na posiłki.

Pewnego wieczoru usłyszałem hałas z łazienki. Wbiegłem tam i zobaczyłem Kasię z rozciętą ręką. Krew kapała na kafelki.

— Chciałam tylko poczuć coś innego niż ból w środku — wyszeptała.

Zadzwoniłem po karetkę. W szpitalu lekarz spojrzał na mnie surowo:

— Panie Wojciechu, pańska siostra potrzebuje profesjonalnej pomocy. Sam pan sobie nie poradzi.

Ale jak miałem ją oddać? Przecież obiecałem matce…

Zacząłem szukać pomocy: psychologów, grup wsparcia, terapii rodzinnej. Kasia nie chciała współpracować.

— Ty mnie nienawidzisz! — krzyczała pewnego dnia. — Chcesz się mnie pozbyć!

— Nieprawda! Chcę ci pomóc!

— Kłamiesz! Chcesz mieć dom dla siebie!

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Czy naprawdę byłem taki samolubny?

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz mniej. Dom stał się więzieniem dla nas obojga. Ja tęskniłem za dawnym życiem, ona za matką.

Któregoś dnia Magda przyjechała do nas bez zapowiedzi.

— Wojtek, musisz coś zmienić — powiedziała stanowczo. — Albo ty pójdziesz na terapię razem z Kasią, albo oboje się tu udusicie.

Zgodziłem się po długiej walce z samym sobą. Zaczęliśmy chodzić do psychologa rodzinnego w Radomiu. Było ciężko: łzy, krzyki, wyrzuty sumienia.

Ale powoli coś zaczęło się zmieniać. Kasia zaczęła wychodzić z pokoju, czasem nawet uśmiechała się do mnie przy śniadaniu. Ja zacząłem znów pracować zdalnie — najpierw kilka godzin dziennie.

Dom przestał być tylko miejscem żałoby. Zaczął pachnieć kawą i świeżym chlebem.

Dziś mija rok od śmierci mamy. Siedzę w ogrodzie pod jabłonią i patrzę na Kasię podlewającą kwiaty.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy warto było poświęcić tyle dla rodziny? Czy dom może być naprawdę domem bez wolności? A może prawdziwa wolność to umiejętność kochania mimo bólu?

Nie wiem jeszcze, jak odpowiedzieć na te pytania. Ale wiem jedno: nie jestem już sam.