Zamknięte drzwi: Czuję się obca w ich świecie – Historia Zofii Nowak z Krakowa

Drzwi zatrzasnęły się tuż przed moim nosem. Stałam na klatce schodowej, z torbą pełną świeżo upieczonych drożdżówek i prezentem dla mojej wnuczki. Słyszałam jeszcze cichy płacz dziecka zza ściany i głos Marty: „Paweł, zamknij dobrze, nie chcę dziś nikogo”. Poczułam się jak złodziej, który próbował wejść do cudzego domu. Ale przecież to był dom mojego syna, moja rodzina! Czy naprawdę zasłużyłam na takie traktowanie?

Mam na imię Zofia Nowak. Mam 62 lata i mieszkam w Krakowie. Całe życie byłam nauczycielką matematyki w liceum. Wychowałam Pawła sama, bo mój mąż zginął w wypadku, gdy Paweł miał zaledwie cztery lata. Byliśmy zawsze blisko – ja i on przeciwko światu. Gdy poznał Martę, cieszyłam się jego szczęściem. Była cicha, trochę zamknięta w sobie, ale myślałam: „Może przy mnie się otworzy”.

Przez pierwsze lata ich małżeństwa spotykaliśmy się regularnie – obiady u mnie, święta wspólne, czasem wyjście do teatru. Marta nie mówiła wiele, ale Paweł zawsze próbował rozładować napięcie żartami. „Mamo, Marta po prostu tak ma, nie przejmuj się” – powtarzał. Przełykałam to milczenie, bo wiedziałam, że najważniejsze jest szczęście mojego syna.

Wszystko zmieniło się, gdy Marta zaszła w ciążę. Nagle przestała odbierać telefony ode mnie. Paweł tłumaczył: „Marta źle się czuje, dużo śpi”. Przynosiłam im jedzenie pod drzwi, zostawiałam karteczki z życzeniami zdrowia. Czułam się coraz bardziej odsuwana na bok.

Poród był trudny – dowiedziałam się o tym od sąsiadki Marty, która pracuje w szpitalu. Pojechałam tam z kwiatami i pluszowym misiem. Marta leżała blada jak ściana, Paweł siedział przy niej i patrzył na mnie z wyrzutem.

– Mamo, może nie teraz? – szepnął.

– Chciałam tylko zobaczyć wnuczkę…

– Marta potrzebuje spokoju.

Wyszłam ze szpitala ze ściśniętym gardłem. Przez kolejne dni dzwoniłam do Pawła codziennie. Odbierał rzadko. W końcu odezwał się sam:

– Mamo, Marta chce być sama z dzieckiem przez pierwsze tygodnie. Proszę, uszanuj to.

Poczułam się jak ktoś nieproszony na własnym weselu. Ale tłumaczyłam sobie: młodzi mają prawo do swojego życia.

Minął miesiąc. Potem drugi. W końcu zadzwoniła sama Marta:

– Możesz przyjść na spacer z Zosią? Potrzebuję chwili dla siebie.

Serce mi podskoczyło! Ubierałam się jak na randkę – nowa sukienka, perfumy, ciasto drożdżowe jeszcze ciepłe. Ale gdy przyszłam pod blok, Marta wręczyła mi wózek na klatce schodowej.

– Proszę, wróć za godzinę.

– Może wejdę na chwilkę? Zostawię ciasto…

– Nie trzeba. Dziękuję.

Zamknęła drzwi powoli, patrząc mi prosto w oczy. Poczułam się naga i bezbronna.

Spacerowałam po Plantach z maleńką Zosią i łzy ciekły mi po policzkach. Śpiewałam jej kołysanki, których uczyła mnie moja mama. Gdy wróciłam pod blok, Marta już czekała.

– Dziękuję – powiedziała chłodno i zabrała wózek.

Tak wyglądały nasze spotkania przez kolejne miesiące. Ani razu nie zaprosiła mnie do środka. Ani razu nie napiłyśmy się razem herbaty. Paweł dzwonił coraz rzadziej. Gdy pytałam go o powód tego dystansu, odpowiadał wymijająco:

– Mamo, Marta źle znosi odwiedziny. To jej dom.

– A ty? Ty też mnie nie chcesz?

Milczał długo.

– Chcę… ale muszę być lojalny wobec żony.

Poczułam się zdradzona przez własne dziecko.

W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do nich bez zapowiedzi. Zadzwoniłam do drzwi z sercem bijącym jak oszalałe. Otworzyła Marta – w szlafroku, z rozczochraną głową.

– Zofia… mówiłam przecież…

– Chciałam tylko zobaczyć wnuczkę! Przyniosłam jej sweterek, sama robiłam na drutach!

– Nie mamy teraz czasu na gości.

Nagle zza pleców Marty wyszedł Paweł z Zosią na rękach.

– Mamo… proszę cię…

– Czy ja naprawdę jestem tu nikim? – wybuchłam płaczem.

Marta spojrzała na mnie lodowato:

– To jest nasz dom i nasze zasady. Proszę to uszanować.

Wyszłam stamtąd jak zbity pies. Przez dwa tygodnie nie mogłam spać ani jeść. Moja siostra Barbara próbowała mnie pocieszać:

– Zosiu, może ona ma depresję poporodową? Może boi się twojej obecności? Daj im czas.

Ale ile można czekać?

W końcu zadzwoniła do mnie sąsiadka:

– Pani Zosiu, widziałam Martę z dzieckiem u swojej matki. Tam siedzi godzinami! Może to o coś innego chodzi?

Zrobiło mi się jeszcze gorzej. Dlaczego jej matka jest mile widziana, a ja nie?

Zebrałam się na odwagę i napisałam do Marty długi list:

„Marto,
Nie wiem, co zrobiłam źle. Jeśli cię uraziłam – przepraszam. Bardzo kocham Zosię i chciałabym być częścią jej życia. Proszę cię o szansę.”

Nie dostałam odpowiedzi.

Minął rok od narodzin wnuczki. Widziałam ją tylko na spacerach lub przez szybę samochodu. Paweł przestał dzwonić prawie zupełnie.

W Wigilię postanowiłam spróbować ostatni raz. Upiekłam makowiec według rodzinnego przepisu i poszłam pod ich blok.

Zadzwoniłam domofonem:
– To ja… mama…
Cisza.
Zadzwoniłam drugi raz.
W końcu odezwał się Paweł:
– Mamo… dziś nie możemy…
– Ale to Wigilia! Jesteśmy rodziną!
– Marta źle się czuje…
Rozłączył się.
Stałam pod blokiem z makowcem w rękach i łzami w oczach.

Wróciłam do pustego mieszkania i długo patrzyłam w okno na śnieg spadający na krakowskie dachy. Czułam się niewidzialna dla własnego dziecka.

Czasem myślę: może byłam zbyt opiekuńcza? Może za bardzo chciałam być potrzebna? Może powinnam nauczyć się żyć dla siebie?
Ale czy matka może naprawdę przestać tęsknić za swoim dzieckiem?
Czy ktoś z was też czuł się kiedyś obcy we własnej rodzinie?