Moja teściowa mówi, że moje dzieci nie są jej „prawdziwymi” wnukami, bo nie jestem jej córką – historia o bólu, lojalności i rodzinnych podziałach

– Nie będziesz mi mówić, jak mam kochać swoje wnuki! – krzyknęła teściowa, a jej głos odbił się echem po naszym małym mieszkaniu na warszawskim Bemowie. Stałam w kuchni, z rękami zanurzonymi w pianie, a łzy już dawno mieszały się z wodą. Moje dzieci bawiły się w pokoju obok, nieświadome, że ich matka właśnie przegrywa najważniejszą walkę swojego życia.

Mam na imię Justyna. Mam 34 lata i przez większość dorosłego życia byłam przekonana, że rodzina to coś więcej niż więzy krwi. Wyszłam za Pawła – cichego, dobrego człowieka, który zawsze powtarzał: „Rodzina to my. Ty, ja i nasze dzieci”. Jego matka, pani Helena, przez lata była dla mnie jak druga mama. Pomagała przy dzieciach, przynosiła domowe ciasta, opowiadała historie z czasów PRL-u. Myślałam, że jestem dla niej kimś więcej niż tylko „żoną syna”.

Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy na świat przyszła córka jej rodzonej córki – mojej szwagierki, Magdy. Magda mieszkała w Poznaniu i długo nie mogła mieć dzieci. Kiedy w końcu urodziła małą Hanię, cała rodzina świętowała. Helena niemal codziennie jeździła do Poznania, a na Facebooku pojawiały się setki zdjęć z podpisami: „Moja prawdziwa wnuczka”, „Cud z mojej krwi”.

Na początku starałam się nie zwracać na to uwagi. Ale potem zaczęły się drobne uwagi. – Wiesz, Justynko, Hania to taka moja… no… prawdziwa wnuczka. Bo od córki to jednak co innego – powiedziała pewnego dnia przy kawie. Zamarłam. – A moje dzieci? – zapytałam cicho. – No przecież też je kocham… ale to nie to samo. To nie twoja wina – dodała szybko, jakby chciała mnie pocieszyć.

Od tamtej pory coś we mnie pękło. Zaczęłam zauważać rzeczy, których wcześniej nie widziałam albo nie chciałam widzieć. Helena coraz rzadziej wpadała do nas „na chwilkę”. Prezenty dla moich dzieci były coraz skromniejsze, a dla Hani – coraz bardziej wystawne. Na święta Bożego Narodzenia Hania dostała rowerek i złoty łańcuszek z grawerem „Dla ukochanej wnuczki”, a moje dzieci – plastikowe samochodziki z bazaru.

Najgorsze przyszło podczas rodzinnego obiadu u Heleny. Siedzieliśmy wszyscy przy stole: ja, Paweł, nasze dzieci – Szymon i Lena – Magda z mężem i Hanią oraz teść. Helena nalała zupy Hani jako pierwszej i powiedziała: – Dla mojej najprawdziwszej wnuczki! – po czym spojrzała na mnie z czymś na kształt wyzwania w oczach.

Poczułam się upokorzona. Paweł ścisnął moją dłoń pod stołem, ale nie powiedział ani słowa. Po obiedzie wybuchłam płaczem w samochodzie.
– Paweł, czy ty tego nie widzisz? Ona traktuje nasze dzieci jak gorsze!
– Przesadzasz… Mama zawsze była trochę… specyficzna.
– Ale ona mówi to przy dzieciach! Szymon już pytał mnie w domu: „Mamo, dlaczego babcia bardziej kocha Hanię?”
Paweł milczał długo.
– Porozmawiam z nią – obiecał.

Ale rozmowa nic nie zmieniła. Helena obraziła się na nas na dwa tygodnie. Potem wróciła jak gdyby nigdy nic, ale dystans pozostał.

Zaczęły się plotki w rodzinie. Moja szwagierka Magda zadzwoniła do mnie pewnego wieczoru:
– Justyna… mama mówiła mi, że jesteś zazdrosna o Hanię? Że robisz sceny?
– Magda… ja tylko chcę, żeby moje dzieci czuły się kochane tak samo jak twoja córka.
– Ale przecież to normalne… Wiesz, mama zawsze powtarzała: „Wnuki od córki to prawdziwa krew”. Ty byś tego nie zrozumiała.

Nie zrozumiałam. I chyba nigdy nie zrozumiem.

Z czasem zaczęłam unikać rodzinnych spotkań. Dzieci pytały: „Mamo, czemu nie jedziemy do babci?”. Kłamałam: „Babcia jest zajęta”. Ale prawda była taka, że nie mogłam już patrzeć na Helenę bez bólu i żalu.

Najbardziej bolało mnie to, że Paweł stał z boku. Kochał mnie i dzieci, ale nie potrafił postawić się własnej matce. Czułam się coraz bardziej samotna w tej walce o godność moich dzieci.

Pewnego dnia Szymon wrócił ze szkoły zapłakany.
– Mamo… Kuba powiedział mi na świetlicy, że babcia Helenka mówiła jego mamie, że ja nie jestem jej prawdziwym wnukiem…
Serce mi pękło.
Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie: nigdy więcej nie pozwolę nikomu zranić moich dzieci.

Zadzwoniłam do Heleny jeszcze tego samego dnia.
– Pani Heleno… musimy porozmawiać.
– O czym?
– O tym, jak traktuje pani moje dzieci. One cierpią przez pani słowa.
– Nie przesadzaj! Ja tylko mówię prawdę! Wszyscy tak myślą!
– Ja tak nie myślę. I jeśli jeszcze raz usłyszę coś takiego od pani albo od kogokolwiek z rodziny… przestanę przyjeżdżać z dziećmi.
Helena rozłączyła się bez słowa.

Od tamtej pory minęły dwa miesiące. Nie widzieliśmy się ani razu. Paweł próbuje mediować, ale ja już nie mam siły walczyć o coś, co powinno być oczywiste – o szacunek i miłość dla moich dzieci.

Czasem patrzę na Szymona i Lenę i zastanawiam się: czy zrobiłam dobrze? Czy powinnam była walczyć mocniej? Czy może lepiej było odpuścić i pozwolić im mieć choćby taką babcię, jaką była dla nich kiedyś? Czy miłość naprawdę musi mieć warunki?

A wy? Czy spotkaliście się kiedyś z takim podziałem w rodzinie? Jak sobie z tym poradziliście?