Za późno zrozumiałam swój błąd: Historia Kingi Kowalskiej
Papier był wilgotny od potu, a moje palce zaciskały się na nim tak mocno, że bałam się, iż zaraz go podrę. W korytarzu poradni ginekologicznej panował tłok i duszna atmosfera. Kobiety w różnym wieku, niektóre z dziećmi, inne z partnerami, wszystkie z tym samym niepokojem w oczach. — Kowalska Kinga Marcinówna! — zawołała pielęgniarka, a ja poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Wstałam powoli, jakbym miała nadzieję, że jeśli będę się ruszać wystarczająco wolno, czas się zatrzyma i nie będę musiała wejść do tego gabinetu.
Lekarka była postawną kobietą o zmęczonych oczach. Wzięła ode mnie teczkę z wynikami i przez chwilę milczała, przeglądając dokumenty. — Proszę usiąść — powiedziała w końcu, wskazując krzesło naprzeciwko siebie. Usiadłam, czując jak nogi mam jak z waty. — Pani Kingo… — zaczęła ostrożnie — wyniki nie są dobre. Musimy działać szybko.
W tej chwili wszystko się zatrzymało. Słyszałam tylko szum w uszach i własny oddech, który nagle stał się płytki i urywany. Przez głowę przelatywały mi obrazy: dzieci bawiące się w ogrodzie, mąż krzyczący na mnie za spóźnioną kolację, mama powtarzająca mi przez telefon: „Kinga, zadbaj o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi”. Zawsze byłam dla innych. Dla dzieci — żeby miały wszystko, czego potrzebują. Dla męża — żeby był zadowolony i nie narzekał. Dla mamy — żeby nie martwiła się o mnie za bardzo. A dla siebie? Zawsze na końcu.
— Co to znaczy „musimy działać szybko”? — zapytałam cicho, bojąc się odpowiedzi.
Lekarka spojrzała mi prosto w oczy. — Podejrzewamy nowotwór szyjki macicy. Musimy zrobić dodatkowe badania i jak najszybciej rozpocząć leczenie.
Nowotwór. Słowo, które słyszałam tyle razy w telewizji czy od znajomych, ale nigdy nie myślałam, że dotyczyć będzie mnie. Przecież byłam jeszcze młoda! Miałam dopiero 38 lat! Przez chwilę miałam ochotę wybuchnąć śmiechem — przecież to niemożliwe, to jakaś pomyłka.
Wyszłam z gabinetu jak automat. Ludzie patrzyli na mnie obojętnie, zajęci swoimi sprawami. Chciałam krzyczeć, płakać, rzucić się komuś na szyję i poprosić o pomoc. Ale nie mogłam. Musiałam być silna — przecież zawsze byłam silna.
W domu panowała cisza. Dzieci były jeszcze w szkole, a mąż miał wrócić późno z pracy. Usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam na swoje dłonie. Zawsze były zajęte: gotowaniem, sprzątaniem, prasowaniem ubrań dla wszystkich oprócz siebie. Teraz drżały bezradnie.
Telefon zadzwonił nagle i przestraszył mnie tak bardzo, że aż podskoczyłam. To była mama.
— Kinga? Wszystko w porządku? — zapytała od razu.
Chciałam powiedzieć „tak”, skłamać jak zwykle i zapewnić ją, że wszystko jest dobrze. Ale coś we mnie pękło.
— Mamo… ja chyba jestem chora — wyszeptałam.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Co się stało? — głos mamy był cichy i pełen lęku.
Opowiedziałam jej wszystko: o wynikach badań, o podejrzeniu nowotworu, o strachu przed tym, co będzie dalej. Mama płakała razem ze mną przez telefon.
Wieczorem wrócił Tomek, mój mąż. Siedziałam już wtedy w salonie, patrząc w pustkę.
— Coś się stało? — zapytał bez większego zainteresowania, zdejmując buty.
— Tomek… muszę ci coś powiedzieć — zaczęłam drżącym głosem.
Spojrzał na mnie z irytacją.
— Znowu coś? Kinga, ja naprawdę miałem ciężki dzień…
— Mam raka — przerwałam mu nagle.
Zamarł w pół ruchu. Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa.
— To jakiś żart? — wycedził w końcu.
Pokręciłam głową i poczułam łzy napływające do oczu.
— Lekarka powiedziała, że muszę natychmiast zacząć leczenie…
Tomek usiadł ciężko na fotelu i ukrył twarz w dłoniach.
— Co teraz będzie? — zapytał cicho.
Nie wiedziałam. Nie wiedziałam niczego poza tym, że jestem przerażona i sama jak nigdy dotąd.
Następne dni były jak koszmar. Wizyty u lekarzy, kolejne badania, rozmowy z rodziną. Dzieci były zdezorientowane i przestraszone. Najstarsza córka Ola próbowała być dzielna i pomagać mi w domu. Młodszy syn Michał zamknął się w sobie i przestał rozmawiać nawet z ojcem.
Tomek coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Czułam się coraz bardziej samotna i zagubiona. Mama przyjeżdżała do mnie codziennie, gotowała obiady i sprzątała mieszkanie. Patrzyła na mnie ze łzami w oczach i powtarzała: „Kinga, musisz walczyć”.
Ale ja nie miałam już siły walczyć. Przez tyle lat byłam dla wszystkich oprócz siebie. Teraz nie wiedziałam nawet, kim jestem bez roli matki, żony czy córki.
Pewnego wieczoru usiadłam sama w kuchni i zaczęłam pisać list do dzieci. Chciałam im powiedzieć wszystko to, czego nigdy nie miałam odwagi powiedzieć: że ich kocham ponad życie; że czasem byłam zmęczona i zła nie przez nich, ale przez własne lęki; że żałuję każdej chwili, kiedy odkładałam siebie na później; że powinni dbać o siebie i swoje marzenia.
Pisząc ten list płakałam jak dziecko. Po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie na słabość.
Leczenie było trudne i bolesne. Straciłam włosy, schudłam kilkanaście kilogramów. Czułam się brzydka i niepotrzebna. Ale wtedy Ola przyszła do mnie pewnego dnia z kubkiem herbaty i powiedziała:
— Mamo… jesteś najdzielniejszą osobą jaką znam.
Te słowa dały mi siłę do dalszej walki.
Dziś wiem jedno: za późno zrozumiałam swój błąd. Za długo żyłam dla innych, zapominając o sobie. Gdybym wcześniej poszła do lekarza, gdybym słuchała własnego ciała… Może wszystko potoczyłoby się inaczej?
Czy naprawdę musimy czekać na tragedię, żeby zacząć dbać o siebie? Dlaczego tak trudno jest postawić siebie na pierwszym miejscu? Może ktoś z was zna odpowiedź…