Sąsiedzi, których nigdy nie chciałam, a bez których nie potrafię żyć – historia o tym, jak obcy stali się rodziną
– Znowu te hałasy! – syknęłam przez zaciśnięte zęby, kiedy zza ściany dobiegł mnie stukot młotka. Była sobota, ósma rano. Wstałam z łóżka, zła jak osa, i w szlafroku podreptałam do drzwi. Otworzyłam je gwałtownie, gotowa wygarnąć nowym sąsiadom, co myślę o ich remoncie.
Na korytarzu stał młody facet z rozczochranymi włosami i wiadrem farby w ręku. Obok niego drobna dziewczyna z wielkimi oczami i uśmiechem, który – przyznam – trochę mnie rozbroił.
– Przepraszam! – powiedział chłopak, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Antek jestem. Wiem, że hałasujemy, ale musimy skończyć przed poniedziałkiem. Natalia już prawie płacze ze zmęczenia.
Dziewczyna skinęła głową i dodała cicho:
– Przepraszamy naprawdę…
Zanim zdążyłam się odezwać, poczułam coś dziwnego. Może to był ten błysk w jej oczach? Może to, jak Antek objął ją ramieniem? Zamiast wybuchnąć, westchnęłam tylko:
– Dobra. Ale po dziesiątej już cisza, okej?
Tak zaczęła się nasza znajomość. Ja – Marta, trzydziestopięcioletnia nauczycielka polskiego po rozwodzie, z dorastającą córką Zosią i matką chorującą na Alzheimera. Oni – młode małżeństwo po studiach, które właśnie zaczynało wspólne życie w Warszawie.
Przez pierwsze tygodnie mijaliśmy się na klatce schodowej. Czasem Natalia zostawiała mi na wycieraczce kawałek ciasta albo słoik ogórków od swojej babci. Ja odwdzięczałam się domowym chlebem. Zosia polubiła ich od razu – Antek potrafił naprawić jej rower, a Natalia uczyła ją robić bransoletki z muliny.
Pewnego wieczoru usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam Natalię całą we łzach.
– Marta… mogę wejść?
Usiadłyśmy w kuchni. Natalia opowiedziała mi o tym, jak bardzo tęskni za domem w Lublinie, jak ciężko jej znaleźć pracę i jak bardzo boi się przyszłości.
– Antek mówi, że damy radę… Ale ja nie wiem…
Przytuliłam ją wtedy pierwszy raz. Poczułam się potrzebna – nie tylko jako sąsiadka, ale jako ktoś więcej.
Z czasem nasze relacje stały się coraz bliższe. Pomagali mi z mamą – kiedy musiałam zostać dłużej w pracy, Natalia zaglądała do niej i robiła herbatę. Antek podwoził Zosię na zajęcia z tańca. Ja gotowałam dla nich obiady, kiedy mieli gorsze dni.
Ale życie nie jest bajką. Pewnego dnia zadzwonił do mnie brat z Krakowa:
– Marta, mama jest coraz gorsza. Musisz coś zrobić.
Byłam rozdarta. Praca, dom, opieka nad mamą i Zosią… Czułam się jak w pułapce. Wieczorem usiadłam na balkonie i płakałam. Nagle usłyszałam cichy głos:
– Wszystko w porządku?
To była Natalia.
Opowiedziałam jej wszystko – o strachu przed utratą pracy, o zmęczeniu i samotności.
– Nie jesteś sama – powiedziała tylko i przytuliła mnie mocno.
Kilka tygodni później Antek stracił pracę. Widziałam go przez okno – siedział na ławce pod blokiem i patrzył w dal. Wieczorem przyszedł do mnie z butelką taniego wina.
– Marta… boję się, że zawiodłem Natalię.
Siedzieliśmy długo w milczeniu. W końcu powiedział:
– Gdyby nie wy… nie wiem, co by było.
Wtedy zrozumiałam: staliśmy się rodziną. Nie tą z krwi, ale tą z wyboru.
Niestety, nie wszystkim to się podobało. Moja matka coraz częściej powtarzała:
– Po co ci oni? To obcy ludzie!
A brat dzwonił i wypominał:
– Zamiast szukać pomocy u sąsiadów, powinnaś liczyć na rodzinę!
Ale czy rodzina to tylko więzy krwi?
Przyszedł dzień, kiedy mama upadła w łazience. Byłam wtedy w pracy. To Natalia znalazła ją na podłodze i zadzwoniła po karetkę. Dzięki niej mama przeżyła udar.
Po tym wszystkim brat przyjechał do Warszawy.
– Musimy oddać mamę do domu opieki – powiedział stanowczo.
Sprzeciwiłam się. Wiedziałam jednak, że sama nie dam rady.
Wieczorem siedzieliśmy wszyscy razem: ja, Zosia, mama, Antek i Natalia.
– Może… moglibyśmy jakoś pomóc? – zaproponował Antek nieśmiało.
Natalia dodała:
– Możemy się zmieniać przy opiece nad panią Heleną.
Byłam wzruszona do łez. Brat patrzył na nich z niedowierzaniem.
– Dlaczego oni to robią?
Odpowiedziałam:
– Bo są moją rodziną.
Minęły miesiące. Mama odeszła spokojnie we śnie. W dniu pogrzebu to właśnie Antek i Natalia trzymali mnie za rękę. Po wszystkim wróciliśmy do mieszkania i długo milczeliśmy przy herbacie.
Dziś mija pięć lat od tamtego dnia. Zosia dorasta – Natalia jest dla niej jak starsza siostra. Antek znalazł nową pracę i razem z Natalią spodziewają się dziecka. Często śmiejemy się przy wspólnych kolacjach, wspominając nasze początki.
Czasem myślę o słowach mojej mamy: „Po co ci oni?”
A ja pytam siebie: czy naprawdę trzeba być spokrewnionym, żeby być rodziną? Czy więzy serca mogą być silniejsze niż więzy krwi?
Może to właśnie sąsiedzi są tą rodziną, którą wybieramy sami? Co wy o tym myślicie?