Dwie przyjaciółki z blokowiska: Historia o zdradzie, przebaczeniu i własnej wartości
Zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi po powrocie z pracy, usłyszałam znajome pukanie. To była ona – Marta. Zawsze wchodziła bez pytania, z butami na dywanie, z perfumami, które dusiły mnie bardziej niż jej słowa. „No cześć, Anka! Masz coś do jedzenia? Jestem wykończona po tym całym shoppingu!” – rzuciła od progu, nie czekając na zaproszenie.
Zamknęłam oczy na sekundę. W głowie miałam jeszcze echo kłótni z mamą przez telefon: „Kiedy wreszcie znajdziesz sobie porządnego chłopa? Ile można żyć samej?”. A potem Marta, jakby była odpowiedzią na wszystkie moje lęki i kompleksy. Piękna, pewna siebie, zawsze z nowym facetem u boku. Ja – szara myszka z czwartego piętra, ona – gwiazda z szóstego.
Nasza przyjaźń zaczęła się w podstawówce. Byłyśmy nierozłączne – ja pisałam jej wypracowania, ona pożyczała mi modne ciuchy na dyskoteki. Potem liceum – razem do klasy humanistycznej, razem na wagary, razem pierwsze papierosy za garażami. Ale już wtedy wiedziałam, że jestem tylko tłem dla jej blasku.
Wszystko zmieniło się na studiach. Ja poszłam na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, Marta rzuciła po pierwszym roku i zaczęła „karierę” jako influencerka. Z dnia na dzień miała coraz więcej obserwujących, coraz droższe torebki i coraz mniej czasu dla mnie. Ale kiedy rozstała się z kolejnym narzeczonym – wracała. Zawsze wracała.
Tamtego wieczoru usiadła na mojej kanapie i zaczęła opowiadać o nowym adoratorze – Krzysztofie. „Wyobraź sobie, ma własną firmę budowlaną! Wiesz ile zarabia? I jeszcze taki przystojny! Ale… chyba mnie zdradza. Wiesz, Anka, wszyscy faceci to świnie.” Westchnęłam ciężko i podałam jej herbatę.
– Może powinnaś dać mu szansę? – zapytałam ostrożnie.
– Ty nic nie rozumiesz! Ty nigdy nie miałaś prawdziwego faceta! – rzuciła z pogardą.
Zabolało. Ale nie powiedziałam nic. Tak było zawsze – Marta mówiła, ja słuchałam. Ona brała, ja dawałam.
Mój telefon zawibrował. Mama znowu: „Nie zapomnij o zakupach dla babci! I pamiętaj o urodzinach ciotki Zosi!”.
– O co chodzi? – spytała Marta.
– Nic… rodzina.
– Ty to masz przesrane z tą matką. Ja bym nie wytrzymała.
Czasem zazdrościłam Marcie tej wolności. Ale potem przypominałam sobie jej wieczne narzekania na samotność.
Tego wieczoru wydarzyło się coś dziwnego. Marta spojrzała na mnie inaczej niż zwykle.
– Anka… a ty nigdy nie chciałaś być taka jak ja?
Zaskoczyło mnie to pytanie.
– Nie wiem… Chciałabym być pewniejsza siebie. Ale nie chciałabym być sama.
– Sama? Przecież masz mnie!
Uśmiechnęłam się smutno.
– Masz rację.
Ale wiedziałam, że to nieprawda.
Kilka dni później zadzwoniła do mnie moja młodsza siostra, Ola:
– Anka, musisz przyjechać do domu. Tata miał zawał.
Serce mi stanęło. Rzuciłam wszystko i pojechałam do rodzinnego Radomia. W szpitalu zobaczyłam mamę – zapuchniętą od płaczu, Olę przerażoną i tatę podłączonego do aparatury.
Przez tydzień spałam na rozkładanym fotelu w szpitalu. Marta nie zadzwoniła ani razu.
Kiedy wróciłam do Warszawy, czekała na mnie wiadomość: „Anka, gdzie jesteś? Potrzebuję pogadać!”.
Oddzwoniłam zmęczona i rozbita.
– Co się stało?
– Krzysiek mnie rzucił! Wyobrażasz sobie?! Po tym wszystkim!
– Marta… mój tata jest w szpitalu po zawale…
– O matko… Ale możesz przyjść? Bo ja naprawdę nie mam z kim pogadać!
Wtedy coś we mnie pękło.
– Nie mogę dziś. Przepraszam.
Zamilkła urażona.
Przez następne dni próbowałam poukładać swoje życie na nowo. Tata powoli wracał do zdrowia, mama zaczęła mniej narzekać, Ola znalazła pracę w przedszkolu. Ja wróciłam do pracy w bibliotece osiedlowej i próbowałam odnaleźć spokój wśród książek.
Marta przestała się odzywać. Przez miesiąc cisza. Aż pewnego dnia spotkałam ją przypadkiem pod Biedronką. Stała z nowym facetem – starszym panem w garniturze i złotym zegarku.
– O, Anka! – krzyknęła przesadnie radośnie. – Poznaj Marka! To mój narzeczony!
Uśmiechnęłam się grzecznie.
– Gratuluję.
Marek spojrzał na mnie z góry:
– To twoja koleżanka?
– Tak… taka stara znajoma ze szkoły – odpowiedziała Marta lekceważąco.
Poczułam się jak śmieć.
Wieczorem zadzwonił mój brat Paweł:
– Anka, słyszałem o Marcie… Wiesz co? Może czas przestać być jej workiem treningowym?
Zacisnęłam pięści.
– Masz rację… Ale ona jest moją jedyną przyjaciółką…
– Przyjaciele tak nie traktują.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie miałam słowa Pawła i obraz Marty śmiejącej się z mojej „szarości”.
Następnego dnia postanowiłam zrobić coś dla siebie. Zapisałam się na kurs tańca towarzyskiego w domu kultury. Poznałam tam ludzi takich jak ja – trochę zagubionych, trochę samotnych, ale prawdziwych.
Po kilku tygodniach dostałam wiadomość od Marty:
„Anka, przepraszam za wszystko. Potrzebuję cię… Marek mnie zostawił. Mogę przyjść?”
Odpisałam:
„Marto, muszę zadbać o siebie. Życzę ci dobrze, ale nie mogę już być twoim cieniem.”
Nie odpisała więcej.
Minęły miesiące. Zaczęłam spotykać się z jednym z chłopaków z kursu tańca – Michałem. Był cichy, trochę nieśmiały, ale czuły i troskliwy. Po raz pierwszy poczułam się ważna dla kogoś innego niż rodzina czy Marta.
Mama zaakceptowała Michała dopiero po kilku miesiącach:
– No dobrze… Przynajmniej nie jest pijakiem jak twój wujek Zbyszek!
Zaśmiałam się przez łzy szczęścia.
Czasem mijam Martę na klatce schodowej. Już nie rozmawiamy. Słyszę plotki od sąsiadek – że szuka nowego sponsora, że wyjeżdża za granicę… Nie czuję już żalu ani zazdrości. Raczej współczucie.
Dziś wiem jedno: lepiej być samemu niż pozwolić komuś gasić swój blask dla własnej wygody.
Czy naprawdę trzeba stracić wszystko – nawet złudzenia – żeby zacząć żyć własnym życiem? A może każdy z nas musi przejść przez swoją ciemność, żeby odnaleźć światło?