Oddałam wszystko dla moich córek. Czy naprawdę zasłużyłam na ich obojętność?

— Mamo, nie mam teraz czasu, naprawdę! — głos Magdy rozbrzmiewał w słuchawce zniecierpliwieniem, które niemal fizycznie mnie uderzyło. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Za oknem padał deszcz, a ja patrzyłam na mokre podwórko, gdzie kiedyś biegały moje dziewczynki, śmiejąc się i wołając do mnie: „Mamo, patrz!”

Teraz nie patrzyły już w moją stronę. Magda mieszkała w Warszawie, Karolina w Poznaniu. Obie miały swoje życia, swoje sprawy, swoje rodziny. Ja zostałam sama w naszym domu pod Łodzią, z pustką, która każdego dnia bolała coraz bardziej.

Pamiętam dzień, kiedy urodziła się Magda. Byłam wtedy młoda, pełna nadziei i planów. Z mężem, Andrzejem, marzyliśmy o podróżach, o własnej firmie, o domu pełnym śmiechu. Ale życie szybko zweryfikowało nasze marzenia. Andrzej stracił pracę, a ja musiałam zrezygnować ze studiów na ASP. „Dzieci są najważniejsze” — powtarzała mi mama. I ja w to wierzyłam.

Każdy dzień podporządkowałam dziewczynkom. Pracowałam na pół etatu w bibliotece gminnej, żeby być w domu, gdy wracają ze szkoły. Gotowałam ich ulubione obiady, szyłam im stroje na przedstawienia szkolne, pomagałam przy lekcjach. Andrzej coraz częściej znikał w pracy albo przy piwie z kolegami. Czułam się samotna, ale nie mogłam sobie pozwolić na słabość.

Kiedy Karolina miała 14 lat, zaczęły się pierwsze poważne kłótnie. „Nie rozumiesz mnie!” — krzyczała do mnie przez zamknięte drzwi swojego pokoju. Magda była cichsza, zamykała się w sobie. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, ale zawsze kończyło się płaczem — moim płaczem.

— Mamo, nie możesz ciągle nas kontrolować! — wyrzuciła mi kiedyś Karolina podczas rodzinnej kolacji. Andrzej tylko wzruszył ramionami i wrócił do oglądania meczu.

Z czasem dziewczynki wyjechały na studia. Dom opustoszał. Andrzej zachorował na serce i zmarł nagle dwa lata temu. Wtedy myślałam, że córki będą przy mnie. Ale one miały już swoje życie.

Dzwonię do nich co tydzień. Czasem odbiorą, czasem nie. Gdy przyjeżdżają na święta — jeśli w ogóle przyjadą — rozmowy są powierzchowne. Karolina sprawdza telefon pod stołem, Magda rozmawia o pracy i dzieciach. Czuję się jak gość we własnym domu.

Ostatnie Boże Narodzenie było najgorsze. Siedzieliśmy przy stole w milczeniu. Próbowałam zapytać Karolinę o jej pracę w szkole:

— Jak ci idzie z uczniami?

— Dobrze, mamo — odpowiedziała krótko i spojrzała na zegarek.

Magda nawet nie zapytała mnie, jak się czuję po operacji biodra.

Po kolacji usiadłam sama w salonie. Słyszałam śmiech córek z kuchni. Rozmawiały o planach na Sylwestra, o wyjazdach za granicę. Nikt nie zaprosił mnie do rozmowy.

Czasem zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy za bardzo je chroniłam? Czy za dużo wymagałam? Czy może po prostu byłam niewidzialna?

Kilka tygodni temu zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Zofia:

— Vesna, widziałam twoją Magdę w mieście! Nawet nie wiedziałam, że przyjechała!

Serce mi zamarło. Magda była w Łodzi i nawet nie zajrzała do domu.

Wieczorem zadzwoniłam do niej:

— Byłaś w mieście? Mogłaś chociaż zadzwonić…

— Mamo, miałam tylko chwilę! Po co robić z tego problem?

Po tej rozmowie płakałam całą noc.

Ostatnio coraz częściej myślę o sobie sprzed lat. O marzeniach o malarstwie, o podróżach do Włoch… Wszystko to oddałam dla córek. A teraz?

Wczoraj znalazłam stary szkicownik w szafie. Przeglądałam kartki i płakałam nad sobą sprzed lat — pełną życia i nadziei.

Dziś siedzę przy kuchennym stole i piszę ten list do siebie — może też do innych matek takich jak ja.

Czy naprawdę matczyna miłość musi oznaczać samotność? Czy poświęcenie zawsze kończy się bólem? Może to ja powinnam nauczyć się żyć dla siebie?

Czasem pytam siebie: „Czy gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym coś inaczej?”

A wy? Jak radzicie sobie z obojętnością najbliższych? Czy warto poświęcać wszystko dla dzieci?