Wyrzucona z domu po ciąży: Dziesięć lat później oni wracają

– Co ty sobie wyobrażasz, Martyna?! – głos mojej mamy odbijał się echem od ścian ciasnej kuchni w naszym bloku na warszawskim Bródnie. Tata stał przy oknie, zaciśnięte pięści wbijały mu się w uda, a ja czułam, jak moje serce wali tak głośno, że zaraz wyskoczy mi z piersi.

– Jestem w ciąży – powtórzyłam, ledwo słyszalnie. Michał, mój chłopak, ścisnął mnie za rękę pod stołem. Był blady jak ściana.

Mama spojrzała na mnie z takim rozczarowaniem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. – Masz siedemnaście lat! Zrujnowałaś sobie życie! – krzyczała. – I nasze!

Tata nie powiedział nic. Po prostu wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami. Michał próbował coś powiedzieć, ale mama uciszyła go gestem. – Wynoście się. Skoro jesteście tacy dorośli, radźcie sobie sami.

Pamiętam, jak tej nocy pakowałam swoje rzeczy do starej torby sportowej. Michał zadzwonił do swojego starszego brata, Pawła. – Możecie zostać u mnie na chwilę – powiedział Paweł bez wahania. To była pierwsza iskra nadziei w tamtej ciemności.

Pierwsze tygodnie były koszmarem. Spaliśmy na rozkładanej kanapie w kawalerce Pawła na Pradze. Michał łapał każdą możliwą fuchę: rozwoził pizzę, pomagał na budowie. Ja chodziłam do szkoły z coraz większym brzuchem i coraz mniejszym poczuciem własnej wartości. Nauczyciele patrzyli na mnie z politowaniem, koleżanki przestały się odzywać.

– Damy radę – powtarzał Michał wieczorami, kiedy płakałam w poduszkę. Ale ja nie wierzyłam już w nic.

Kiedy urodziła się Zosia, wszystko się zmieniło. Jej maleńka dłoń zaciskała się na moim palcu i czułam, że dla niej mogę zrobić wszystko. Ale życie nie stało się łatwiejsze. Michał pracował po dwanaście godzin dziennie, ja próbowałam pogodzić opiekę nad dzieckiem ze szkołą i pracą w sklepie spożywczym.

Często pytałam siebie: dlaczego moi rodzice mnie zostawili? Czy naprawdę tak bardzo ich zawiodłam?

Minęły lata. Przeprowadziliśmy się do małego mieszkania na Targówku. Michał dostał stałą pracę jako mechanik samochodowy, ja skończyłam liceum zaocznie i zaczęłam kurs opiekunki dziecięcej. Zosia rosła jak na drożdżach – była bystra, uparta i miała śmiech, który rozjaśniał nawet najciemniejsze dni.

Moi rodzice? Przez dziesięć lat cisza. Czasem mama wysyłała kartkę na urodziny Zosi – bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin, tylko podpis: „Babcia”. Tata nie odzywał się wcale.

W święta patrzyłam na Zosię bawiącą się pod choinką i zastanawiałam się, jakby to było, gdyby miała dziadków. Czułam żal i pustkę, której nie potrafiłam wypełnić.

Aż pewnego listopadowego popołudnia zadzwonił domofon. Zosia odrabiała lekcje przy stole.

– Kto to? – spytała.

Spojrzałam przez wizjer i zamarłam. Przed drzwiami stali moi rodzice – starsi, przygarbieni, jakby życie ich połamało.

– Mamo? Tato? – otworzyłam drzwi z niedowierzaniem.

Mama miała zapuchnięte oczy od płaczu. Tata patrzył gdzieś w bok.

– Martynko… możemy wejść? – głos jej drżał.

Zosia podeszła bliżej.

– Kim oni są? – spytała cicho.

– To twoi dziadkowie – odpowiedziałam szeptem.

Usiedliśmy przy stole. Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu mama zaczęła mówić:

– Popełniliśmy błąd… Wielki błąd… Myśleliśmy, że robimy dobrze…

Tata spuścił głowę.

– Ale teraz… potrzebujemy pomocy – dokończyła mama i rozpłakała się na dobre.

Okazało się, że tata stracił pracę po zamknięciu zakładów Ursusa. Mama zachorowała na raka piersi i przeszła ciężką chemioterapię. Wszystkie oszczędności poszły na leczenie i czynsz. Teraz groziła im eksmisja.

– Czy możemy… zostać u was? Choćby na chwilę? – zapytała mama łamiącym się głosem.

Poczułam wściekłość. Przez tyle lat byłam dla nich nikim, a teraz przyszli po pomoc? Ale widziałam też ich zmęczone twarze i wiedziałam, że są naprawdę zdesperowani.

Wieczorem Michał wrócił z pracy.

– Co tu się dzieje? – zapytał cicho.

Opowiedziałam mu wszystko. Michał tylko westchnął i przytulił mnie mocno.

– To twoja decyzja – powiedział.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się pytania: czy powinnam im pomóc? Czy nie jestem im winna choćby odrobiny litości?

Przez kolejne dni atmosfera była napięta. Rodzice spali na rozkładanej kanapie w salonie. Mama próbowała pomagać w domu, ale często brakowało jej sił po chorobie. Tata siedział godzinami przy oknie i patrzył na blok naprzeciwko.

Zosia była zafascynowana dziadkami, choć czuła dystans. Zadawała mnóstwo pytań o ich życie i o to, dlaczego wcześniej jej nie znali.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać o przeszłości. O bólu, żalu i straconych latach. Mama przepraszała raz po raz:

– Nie umiem sobie wybaczyć tego, co ci zrobiliśmy…

Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole. Mama płakała cicho.

– Martynko… czy możesz mi kiedyś wybaczyć?

Chwyciłam jej dłoń – najpierw niepewnie, potem mocniej.

– Może spróbujemy zacząć od nowa? Dla Zosi… dla nas wszystkich?

Czasem patrzę na moją córkę bawiącą się z dziadkami i zastanawiam się: czym jest rodzina? Czy to tylko więzy krwi? Czy może wybór by być razem mimo bólu i dawnych ran?

Czy wy potrafilibyście wybaczyć taką krzywdę? Co byście zrobili na moim miejscu?