Serce pełne kotów: spotkanie, które zmieniło wszystko

Już od progu czułam, że coś jest nie tak. Drzwi do rodzinnego domu w Zawadzie skrzypiały jak dawniej, ale cisza za nimi była inna – ciężka, pełna niedopowiedzeń. Wróciłam tu po latach, bo po śmierci męża i wyjeździe dzieci do Anglii nie miałam już nikogo poza siostrą. Zosia, młodsza ode mnie o pięć lat, została na gospodarce z matką, a potem sama. Ja uciekłam do miasta, do pracy, do życia bez zapachu obornika i plotek pod sklepem. Teraz wracałam z walizką pełną wspomnień i żalu.

– O, wreszcie jesteś! – Zosia wybiegła na ganek, otarła ręce o fartuch i przytuliła mnie mocno. Pachniała drożdżowym ciastem i sianem. – Myślałam, że się rozmyślisz.

– Nie miałam dokąd – odpowiedziałam szczerze. – Chciałam… odpocząć. I może coś naprawić.

Zosia spojrzała na mnie z ukosa.

– Naprawić? Co tu naprawiać? Dom stoi, krowa daje mleko, a ludzie gadają jak zawsze.

Wiedziałam, że nie o dom jej chodziło. Od lat nie rozmawiałyśmy szczerze o tym, co nas poróżniło – o tym, jak zostawiłam ją samą z chorą matką, jak nie przyjechałam na pogrzeb ojca, bo „nie mogłam dostać urlopu”.

Wieczorem przy stole atmosfera była napięta. Zosia kroiła chleb z taką siłą, jakby chciała rozłupać kamień.

– Słyszałaś o tym nowym sąsiedzie? – zagaiła nagle. – Ten od kotów.

– Jakim sąsiedzie?

– Nowy jest. Michał Wrona. Przeprowadził się po rozwodzie z miasta. Mówią, że zwariował – koty zbiera, leczy, karmi. Całe podwórko w sierści.

– I co z tego?

– Ludzie gadają, że to dziwak. Że dzieci straszy kotami. A ja mówię: lepszy taki niż pijak czy złodziej.

Przez okno widziałam światła w jego domu – ciepłe, żółte, migoczące. Zosia patrzyła tam z niechęcią.

– Nie idź tam – ostrzegła. – Jeszcze cię wciągnie w swoje sprawy.

Ale ja już wiedziałam, że pójdę. Może dlatego, że sama czułam się jak bezdomny kot – niechciana, niepotrzebna.

Nazajutrz spotkałam Michała pod sklepem. Stał w kolejce z wielkim workiem karmy i puszkami.

– Pomóc pani? – zapytał cicho, widząc jak szarpię się z ciężką torbą.

– Dziękuję… Jestem Maria. Wróciłam tu po latach.

Uśmiechnął się lekko.

– Michał. Też jestem nowy. Chociaż koty już mnie zaakceptowały.

Zaśmiałam się pierwszy raz od miesięcy.

– Ludzie mówią, że jest pan dziwakiem.

Wzruszył ramionami.

– Ludzie zawsze coś mówią. A pani? Też się pani boi kotów?

– Nie… Chyba sama jestem trochę jak one. Zagubiona.

Zaprosił mnie na herbatę. Dom był pełen kotów – na parapetach, fotelach, nawet na kuchennym stole. Każdy miał imię i historię: Rysiek po wypadku samochodowym, Kicia znaleziona w rowie z odmrożonymi łapami…

– Dlaczego pan to robi? – zapytałam.

Michał spojrzał mi prosto w oczy.

– Bo wiem, jak to jest być porzuconym.

Wróciłam do domu późno. Zosia czekała w kuchni, zła i zmartwiona.

– Gdzie byłaś?! Ludzie już gadają! Że Maria wróciła i od razu do tego kota poleciała!

– Przestań! – wybuchłam. – Mam prawo rozmawiać z kim chcę!

Zosia rzuciła ścierkę na stół.

– Ty zawsze wszystko robisz po swojemu! Nawet teraz! Myślisz tylko o sobie!

Poczułam łzy pod powiekami.

– A ty myślisz tylko o tym, co powiedzą ludzie! Może dlatego jesteś sama?

Wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami. Zostałam sama z ciszą i wyrzutami sumienia.

Przez kolejne dni unikałyśmy się nawzajem. Ja coraz częściej chodziłam do Michała pomagać przy kotach: sprzątałam kuwety, karmiłam maluchy butelką, jeździłam z nim do weterynarza do Tarnowa. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę.

Pewnego dnia pod sklepem zaczepiła mnie sąsiadka – pani Halina.

– Pani Mario… Dobrze pani radzę: niech się pani trzyma od niego z daleka. On ma swoje tajemnice. Żona go zostawiła przez te koty! Syn do niego nie przyjeżdża!

Zignorowałam ją, ale wieczorem zapytałam Michała:

– Dlaczego żona pana zostawiła?

Zamilkł na chwilę.

– Bo nie umiałem być taki jak wszyscy. Chciałem ratować świat… a nie umiałem uratować własnej rodziny.

Patrzyłam na niego długo. W jego oczach widziałam ten sam smutek co w swoich.

Zosia coraz bardziej się oddalała. Przestała ze mną rozmawiać, zamykała się w swoim pokoju. Pewnego wieczoru usłyszałam jej płacz przez ścianę. Weszłam bez pukania.

– Zosiu… Przepraszam cię za wszystko… Za to, że cię zostawiłam…

Odwróciła się gwałtownie.

– Myślisz, że jedno „przepraszam” wszystko naprawi? Ja tu byłam sama! Mama umierała miesiącami! A ty? Nawet nie zadzwoniłaś!

Zaczęłyśmy płakać obie. Po raz pierwszy od lat rozmawiałyśmy szczerze – o żalu, o samotności, o tym jak trudno być silnym dla innych gdy samemu jest się słabym.

Następnego dnia Zosia przyszła do mnie do kuchni.

– Chciałabym zobaczyć te twoje koty…

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Zabrałyśmy razem ciasto drożdżowe i poszłyśmy do Michała. Koty przywitały nas mruczeniem i ocieraniem się o nogi. Zosia najpierw była sztywna i niepewna, ale gdy jeden maluch wdrapał jej się na kolana i zaczął lizać palce – roześmiała się głośno pierwszy raz od lat.

Wieczorem siedziałyśmy we trzy przy stole: ja, Zosia i Michał. Piliśmy herbatę i słuchaliśmy opowieści o każdym kocie z osobna. Po raz pierwszy poczułam spokój – taki prawdziwy, głęboki spokój serca.

Ale wieś nie zapomina tak łatwo. Następnego dnia pod domem pojawił się sołtys z kilkoma sąsiadkami.

– Pani Mario! To nie jest schronisko! Koty roznoszą choroby! Dzieci się boją!

Michał stanął w drzwiach spokojnie.

– Wszystkie są szczepione i leczone. Nikomu nie zrobiły krzywdy.

Sołtys pokręcił głową.

– Ale ludzie gadają…

Wtedy odezwała się Zosia:

– Ludzie zawsze będą gadać! Ale może lepiej pomagać niż tylko oceniać?

Zapadła cisza. Sąsiadki spojrzały po sobie i rozeszły się mrucząc pod nosem.

Od tego dnia coś się zmieniło: coraz więcej ludzi zaczęło przynosić resztki jedzenia dla kotów albo pytać Michała o radę w sprawie swoich zwierząt. Nawet dzieci przestały się bać – przychodziły głaskać maluchy i słuchać opowieści o ich przygodach.

Zosia i ja zaczęłyśmy znów być siostrami – gotowałyśmy razem obiady dla siebie i dla Michała, piekłyśmy ciasta na wiejskie festyny, pomagałyśmy przy adopcjach kotów do nowych domów w okolicy.

Czasem patrzę przez okno na podwórko pełne mruczących futer i myślę: czy to możliwe, że wystarczyło jedno spotkanie z kimś równie samotnym jak ja, by wszystko się zmieniło? Czy naprawdę trzeba upaść na samo dno samotności, żeby nauczyć się kochać od nowa?