13 lat na emigracji, a teraz moje dzieci walczą o dom: Czy naprawdę warto było wyjeżdżać?
— Nie rozumiesz, tato! On zawsze miał więcej! — krzyknął Mateusz, trzaskając drzwiami kuchni. Stałem przy oknie, patrząc na ogród, który przez lata zarastał bez mojego nadzoru. Wróciłem do Polski po trzynastu latach pracy w Kanadzie, z walizką pełną prezentów i głową pełną marzeń o rodzinnej zgodzie. Zamiast tego zastałem dom pełen gniewu i wzajemnych pretensji.
Kiedy wyjeżdżałem, Nathan miał osiemnaście lat i właśnie skończył liceum. Mateusz był młodszy o trzy lata, jeszcze dziecko. Nasze miasteczko pod Radomiem nie dawało żadnych perspektyw — zamykali kolejne zakłady, a pensje nie starczały na życie. Pamiętam rozmowę z żoną, Ewą, jakby to było wczoraj:
— Muszę jechać. Inaczej nie damy rady — powiedziałem cicho, patrząc jej w oczy.
— A co z nami? Z chłopcami? — zapytała drżącym głosem.
— To tylko kilka lat. Zarobię, wrócę i wszystko się ułoży.
Nie wiedziałem wtedy, że kilka lat zamieni się w trzynaście. Pracowałem na budowach w Toronto, spałem po cztery godziny dziennie, wysyłałem każdy grosz do domu. Ewa prowadziła dom i wychowywała chłopców sama. Gdy wracałem na święta, czułem się jak gość — dzieci rosły beze mnie, a Ewa była coraz bardziej zmęczona.
Po kilku latach Nathan poznał Martę. Szybko się pobrali i zamieszkali w jej mieszkaniu w Radomiu. Mateusz został z matką w naszym domu. Wysyłałem pieniądze na remonty, nowe meble, samochód dla Ewy. Myślałem, że robię wszystko dobrze.
W końcu wróciłem na stałe. Ewa przywitała mnie łzami i uśmiechem, ale chłopcy byli już dorośli. Nathan miał własną rodzinę i rzadko wpadał do domu. Mateusz studiował w Warszawie i wracał tylko na weekendy. Czułem się jak intruz.
Prawdziwy dramat zaczął się po śmierci Ewy. Zawał serca zabrał ją nagle — nie zdążyłem nawet się pożegnać. Zostaliśmy we trzech: ja i moi synowie, którzy nie potrafili ze sobą rozmawiać bez kłótni.
— To niesprawiedliwe! — Mateusz podniósł głos podczas odczytywania testamentu. — Całe życie tu mieszkałem, opiekowałem się mamą i domem! Nathan nawet nie przyjeżdżał!
— Ale tata wysyłał pieniądze dla nas wszystkich! — odparł Nathan z irytacją. — Poza tym ja mam rodzinę na utrzymaniu!
Siedziałem między nimi jak sędzia bez autorytetu. Mój dom stał się polem bitwy o spadek: stary dom pod Radomiem, działka i trochę oszczędności z Kanady. Każdy z nich miał swoje racje, każdy czuł się pokrzywdzony.
Próbowałem rozmawiać:
— Chłopcy, przecież to wszystko dla was…
— Dla nas? — przerwał Mateusz z goryczą. — Ty nawet nie byłeś na mojej maturze! Nawet nie pamiętasz, kiedy miałem ospę!
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Przez lata myślałem, że pieniądze załatwią wszystko: lepsze życie, edukację, bezpieczeństwo. Nie przewidziałem tylko jednego — że nie da się kupić obecności ojca.
Nathan milczał przez chwilę.
— Tato… Ja cię rozumiem. Ale teraz muszę myśleć o swojej rodzinie. Marta jest w ciąży, a mieszkanie mamy za małe. Ten dom mógłby być dla nas nowym początkiem.
Mateusz spojrzał na niego z pogardą.
— Oczywiście! Ty zawsze pierwszy do dzielenia!
Przez kolejne tygodnie atmosfera była coraz gorsza. Mateusz przestał przyjeżdżać do domu. Nathan przysyłał mi tylko SMS-y z pytaniami o papiery i wyceny nieruchomości.
Sam siedziałem wieczorami w pustym salonie i patrzyłem na zdjęcia sprzed lat: uśmiechnięta Ewa z dziećmi na wakacjach nad Bałtykiem, ja z chłopcami na rowerach… Wszystko to wydawało się tak odległe i nierealne.
Pewnego dnia zadzwonił Mateusz:
— Tato… Ja już nie chcę tego wszystkiego. Nie chcę pieniędzy ani domu. Chcę tylko mieć rodzinę…
Zaniemówiłem.
— Przepraszam cię za wszystko — dodał cicho i rozłączył się.
Nie wiem, jak to wszystko się skończy. Może nigdy nie odzyskam synów tak naprawdę. Może moje poświęcenie było błędem?
Czy naprawdę warto było wyjeżdżać za chlebem, jeśli teraz moje dzieci nie potrafią ze sobą rozmawiać? Czy pieniądze mogą naprawić to, co zostało złamane przez lata rozłąki?